piątek, 28 września 2012

Depresja Hyundaia w Republice Kongo


   I znowu przejścia, jak w dobrej kompilacji "Pana Samochodzika" i, co najmniej "Klanu"! Tym razem głównym bohaterem dzisiejszego dramatu będzie ten oto, niepozorny, zielony Hyundai.  To auto już wiele złego w życiu uczyniło. Pierwszą winą "koreańczyka" był jego wielki, nieakceptowalny przebieg. Oryginalne dwieście tysięcy kilometrów, było powodem:

- około stu gwałtownych odłożeń słuchawki przez "Poszukiwaczy Przebiegu" - czyli idiotów, którzy wymagali, by sprzedawany za trzy tysiące pięćset zlotych samochód z 2000 roku miał sto dwadzieścia tysięcy kilometrów na liczniku. W ostatniej fazie wściekłości, na pytanie o przebieg, odpowiadałem już: "do negocjacji".
- zmarnowania mojego czasu dla kilku kolejnych idiotów, którzy o przebieg nie pytali i przyszli oglądać samochód za trzy tysiące pięćset zlotych (jeden z najtańszych w ogłoszeniach, a zapewniam, że w świetnym stanie), by po odczytaniu wskazań licznika (auto nie miało prawie żadnych śladów intensywnego użytkowania - środek był ładny - takie modelowe polskie sto dwadzieścia tysięcy) stwierdzali swoim głupim głosem, że "nie tego się spodziewali". Ciekawi mnie tylko, czego się spodziewali, bo jak dla mnie, ten samochód był akurat okazją - okazją do kupienia o kilka tysięcy złotych taniej auta, które ma prawdziwy przebieg, książkę serwisową (polską, nie chińską), na całym nadwoziu, poza jednymi drzwiami, fabryczny lakier i byłaby to dla mnie okazja do kupienia pojemnego auta, ze wspomaganiem kierownicy, w cenie starszego Seicento, auta którego jedynym mankamentem była korozja krawędzi tylnych błotników ("te typy tak mają").  Ale widocznie tylko dla mnie sprawa tak wyglądała.
   Zielony, smutny Accent służył mi zatem jako barykada przed niepotrafiącymi myśleć przy parkowaniu sąsiadami (zaparkowałem tak, by nikt nie zatarasował drogi wjazdowej do garażu), posłużył mi jako "wykańczacz psychiczny" psychicznego sąsiada (być może jest jeszcze jakiś jeden "Pogromca Handlarzy" w okolicy, bo na zebraniu wspólnoty mieszkaniowej, pewna pani podniosła głos w sprawie...  Niebawem zmienią mi pewnie zamek do klatki schodowej i po rynnie każą na czwarte piętro włazić - kocham rodaków! Spotkajmy sie przy następnej tragedii narodowej i ściskajmy się we łzach na ulicach, kochajmy się miłoscią najobłudniejszą z obłudnych! ), po tym długim wtrąceniu powtórzę - psychicznego sąsiada, który najpierw musiał stracić kilka minut z abonamentu, by się dowiedzieć, że Straż Miejska nie może odholować niczego na tym osiedlu, następnie musiał zużyć kilka kolejnych bezcennych minut, żeby poprzez interwencję u zarządcy udowodnić sobie i światu, że może mnie, co najwyżej pocałować w d#pę ( i to jak pozwolę, czyli nawet tego nie może).
   Smutny Hyundai podpadł też podstępnej kunie. Otóż to "przemiłe" zwierzę zamieszkało pod maską, a na kielichu urządziło sobie stół. Pewnego dnia wredny, nieogolony handlarzyna, ubrany w kreszowy dres i niebieskie kuboty wlazł do domu kuny i przemieścił go w inne miejsce. Mściwe zwierzątko, że łeb ma mały, nie domyśliło się, że chałupa sama nie pojechała, tylko ktoś ją wprawił w ruch, więc odgryzło się (dosłownie) na biednym Accencie. I tym sposobem (może łeb ma mały, ale myśli sprytnie bestia), przestał istnieć gumowy wąż od chłodnicy. A wiadomo - bez węża mieszkanie nigdzie nie pojedzie, to i nie pojechało. Wrastało w ziemię (wąż już był kupiony, ale ja się potworowi nie dałem i nie montowałem go jeszcze (węża oczywiście, nie potwora), tylko schowałem go do bagażnika), aż do tego pamiętnego dnia, kiedy to zjawili się po auto NORMALNI LUDZIE. Stwierdzili oni, że "nie tego się spodziewali", bo oczekiwali ruiny za te pieniądze, a tu wyszło, że kupują całkiem ładne auto. Taka niespodzianka... Nie mieli pojęcia jak niespodzianka ich dopiero spotka...
Kupili i zadowoleni odjechali. Nie było telefonu przez kilka godzin, więc uznałem, że albo Accent zepsuł się w leśnej głuszy, gdzie nie ma zasięgu, albo po prostu bez problemu dojechali do domu i wszystko jest jak należy. Wszystko było jak należy. Do czasu...    

Za dwa dni nowi, jeszcze szczęśliwi nabywcy udali się do wydziału komunikacji celem zarejestrowania samochodu. Pani w okienku nie wylała na nich kubła zimnej wody - ona trysnęła w nich hydrantem! Usłyszeli od niej, że auto jest zajęte w rejestrze przez komornika! Oczywiście mogą je zarejestrować, ale po podpisaniu papierka, że wraz z samochodem przejmują dług, ciążący na poprzednim właścicielu.                      I wtedy zadzwonili do mnie...
Nie powiem - przestraszyłem się. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to że przecież ta miła pani, która sprzedawała nam auto na pewno nie zrobiła nas z premedytacją w balona! Nawet "na odchodnym" mówiła, żeby do niej zadzwonić jak już sprzedamy Hyundaia! Chwyciłem więc za telefon i dzwonię do niej. Po naciśnięciu zielonej słuchawki poczułem się, jakby ktoś wbijał mi nóż między żebra, obracał go i powtarzał: "nie ma takiego numeru , nie ma takiego numeru..." A jednak.. Karta z Tak Taka już dawn w koszu pewnie... A taka miła się wydawała (pani, nie karta)...
   Po południu wybrałem się więc z kolegą na wycieczkę do małej miejscowości, w której mieszkała była właścicielka naszego zielonego problemu. Wjechaliśmy do niej do ogrodu (małe miasteczko, obok jej domu, w swoich ogrodach kręcą się sąsiedzi). Pani wyjrzała przez okno, by sprawdzić kto to wjeżdża. Kolega zareagował po mistrzowsku. Wyszedł z auta i donośnym głosem przywitał się:
- Dzień dobry, pamięta nas pani? Chciała pani, żebyśmy dali znać jak się Accent sprzeda. No właśnie się sprzedał, po trzech miesiącach, ale tam problem jest! Komornik na aucie siadł! Zablokowany samochód przez komornika i nie da się zarejestrować!
Kobieta zbladła, rozejrzała się dookoła, sprawdziła ilu sąsiadów mogło usłyszeć i szepnęła, żebyśmy weszli do domu i nie gadali na zewnątrz.
   Okazało się, że miała ona problemy ze spłatą jakichś długów, ale zarzekała się, że wynikły one już po sprzedaży samochodu. Zobowiązała się do stawienia się na następny dzień w wydziale komunikacji i wyjaśnienia sprawy. Oczywiście rano zjawiła się w umówionym miejscu i udaliśmy się do pani naczelnik. Co wyszło? Znowu mogłem sobie uświadomić, że żyję w Republice Kongo, gdzie coś takiego jak przepisy prawa służą jedynie ściganiu ludzi, a nie ułatwieniu im życia. Otóż my samochód kupiliśmy w dniu 18. czerwca, sprzedająca zgłosiła to w urzędzie w dniu 17. lipca natomiast miesiąc po tym, 18. sierpnia do urzędu dotarło pismo od komornika, o nakazie wpisu ruchomości do rejestru i zablokowania jej. Jak wyglądałoby to w kraju, gdzie urzędnik wie co ma robić, zna przepisy i się mu chce ruszyć d#pę do roboty? Wyglądałoby to tak - wydział komunikacji napisałby, mniej więcej tak brzmiące pismo do zajmującego :
" Przykro nam, aleś się Pan spóźnił, Panie Komornik i teraz możesz Pan już pocałować panią X, zwaną dalej Dłużnikiem, w cztery litery, bo zdążyła dwa miesiące temu auto opchnąć handlarzom i majątku ruchomego u niej nie uświadczysz. Było się pospieszyć. Z poważaniem..."
Ale w Rzeczpospolitej Kongo sprawa wygląda prosto (przecież walczymy z biurokracją! Papierkom i pieczątkom mówimy stanowczo - NIE!), wygląda banalnie prosto - pani wchodzi w odpowiedzni rejestr, wciska "enter" i sprawa załatwiona - ruchomość się zajęła (tyle, że już innemu właścicielowi).
   Znowu podziwiam spokój ludzi, którzy kupili ode mnie nieszczęsne auto. Sprawa będzie oczywiście załatwiona pomyslnie, ale z racji paranoicznych przepisów, ustawowych terminów i tym podobnych pierdół, będzie to trwało około dwóch tygodni.
   Co najciekawsze - w wydziale komunikacji pani naczelnik zaczęła stwarzać jakieś schizofreniczne problemy, a po naszym stwierdzeniu, że sprawa nadaje się do TVN, krzyknęła, żebyśmy sobie wezwali TVN jak chcemy. To niesamowite, jaki tupet ma urzędnik, który nie dopilnował swoich obowiązków! To nie do wiary, że przez niedbalstwo i lenistwo jakiegoś ..........(tu dowolny zestaw wulgarnych określeń), my musimy tracić czas, pieniądze i nerwy, a nasz klient, który nas nie zna i nie wie, czy nam można ufać, nie śpi w nocy. Gdzie tu jakaś sprawiedliwość?
   Tylko biedny Accent może niebawem nie wytrzymać presji i coś sobie zrobić.. Samobójstwa u nas ostatnio w modzie. Tyle problemów stworzył... A taką miał uśmiechniętą mordkę jak odjeżdzał spod garażu... Widać było, że w końcu poczuł się potrzebny... Ja już  zacząłem się obawiać, żeby na koniec jeszcze jakiegoś numeru nie wywinął ...

środa, 26 września 2012

Sprzedaję bo...


 
 
 



   Każdy z Was szukając samochodu musiał wiele razy wysłuchiwać mniej lub bardziej bzdurnych powodów, dla których ktoś decyduje się wystawić auto do sprzedania. Te historyjki są przeróżne. Zazwyczaj zanim ktoś zacznie mówić, wiem już co usłyszę. Wiadomo, że część z tych powodów jest jak najbardziej prawdziwa, ale jeśli wszystkie powtarzają się do bólu, to nie pozostaje mi nic innego, jak włożyć je do "jednego wora" i wyśmiać.
   Więc uwaga, uwaga! Pierwszy i orygianalny, niepowtarzalny powód sprzedaży używanego samochodu to ... dodam tylko, że na sto rozmów, w dziewięćdziesięciu pieciu z nich pada to stwierdzenie... (dodam też, że na pewno nikt się go nie spodziewa i będzie to niesamowitym zaskoczeniem ... ten pierwszy powód sprawia, że emerytury będziemy dostawać pośmiertnie, że szkoły podstawowe, gimnazja i średnie są już zamykane, a niebawem do bram wszelkich prywatnych "harvardów" i "sorbon" zapukają kordony komorników po krzesełka, ławki, rzutniki...). Ten powód, to oczywiście ... wyjazd za granicę.
   Obecnie na Allegro jest wystawionych około 280 tys. samochodów osobowych. Gdyby przyjąć, że tylko połowa ze sprzedających "jedzie za granicę do pracy", a auto sprzedaje się średnio przez miesiąc, dałoby nam to imponującą liczbę uciekających z naszego, jakby nie było, "Mlekiem Prawdziwym" i miodem sztucznym płynącego kraju. A jeszcze są tacy, co jadą, a auta nie mają, więc nie mieszczą sie w moich "otomotowo-allegrowych" statystykach. Za kilka lat liczba ludności w kraju spadnie do takiego poziomu, że spokojnie pomieścimy się wszyscy w jednym województwie. No i zdechnie Obowiązkowa Piramida Finansowa, czyli ZUS (choć to już chyba nie istnieje, tylko uparcie wpłaty przyjmuje).
   Kiedyś kupowałem Vectrę od gościa, który "na następny dzień wyjeżdżał do Niemiec za pracą". W trakcie moich oględzin podszedł do nas sąsiad przyszłego emigranta i pyta go, coż tak szybko auto przedaje. Na co ten, zakłopotany, jakże się męcząc, mrugając niepostrzeżenie do sąsiada, odpowiada, że oczywiście - jedzie za granicę.
- A.. do Anglii?
Pyta tamten nieśmiało.
- Nie, do Niemiec!
- A co z robotą? Zwalniasz się?
Sprzedający burknął zagotowany i bezradny, bo sąsiad bystrością nie błysnął i nie dojrzał tajemnych znaków:
- Na kontrakt przecież jadę! Z roboty mnie wysyłają!
I macha łapą, myśląc, że niezauważony, by tamten spadał.
   Tak to większość ze sprzedających auta wyjeżdża "na roboty" do Niemiec, Anglii, Holandii... Chyba nie ma kraju, o którym bym już nie słyszał. I każdy oczywiście z bólem sprzedaje swój "idealny" samochód. I gdyby nie ten wyjazd, to nigdy by się nie zdecydował ... A im większa zakamuflowana kupa złomu, tym większa ściema.
  Powód sprzedaży numer dwa należy do tych bardziej pomysłowych. Tutaj już mamy fabułę i grubszą intrygę. Jak nic, zaczynam czuć się, jakbym brał udział conajmniej w  "S jak sprzedaż". Królem i mistrzem intrygi jest tu dla mnie gość, który chciał mi "pocisnąć" Mazdę 121. Koleś użył sformułowania " to jest taki mały, miejski zapie#dalacz", tylko nie wiem, czy mówił o Mazdzie, czy o sobie (w sumie do koszykarza trochę mu brakowało). Otóż Mazdę kupił żonie, ale ona zdradziła go i (tu cytat) "puściła się" z jego najlepszym kolegą, więc on się rozwodzi, a jej auto zabrał i je sprzedaje, bo mu się źle kojarzy...
   Przyjechał do nas z jakąś dziewczyną, do której w sposób tak naturalny, że prawie mnie przekonał, zwracał się per "siostra", czasem tylko mrugając okiem, żeby "siostra" pamiętała, że teraz jest "siostrą". Cały ten kamuflaż, być może miał na celu odwrócenie uwagi od tego, że "niby-właściciel" nie miał żadnych dokumentów od samochodu. Uparcie twierdził, że przecież nie trzeba dowodu rejestracyjnego, bo na planecie Melmac, by zarajestrować Mazdę 121 wystarczy pokazać w urzędzie kartę Vitay i umowę kupna sprzedaży Mazdy ... 323, którą to umową wymachiwał mi przed oczami. No cóż... prawie mnie przekonał. Przyznajcie sami - brzmiało to wiarygodnie.
   Tak więc kolejnym powodem, choć rzadszym niż wyjazd, jest rozwód, zdrada, nienawiść. Jose Fernandez w spazmach, ze łzami w oczach pozbywa się wszystkiego, co kojarzy mu się z Conchitą "Już Nie Fernandez".
  Jednym z moich ulubionych przypadków jest ten, w którym nasz zwykły Kowalski (wróćmy już z Rio de Janeiro) musi sprzedać auto, bo mu się powiększa rodzina. W sytuacji kiedy pozbywa się małego samochodu, oczywiście rozumiem i wierzę, ale miałem kilka przypadków w "karierze", kiedy ktoś sprzedawał VW Sharana, Voyagera lub podobnej wielkości auto, motywując to tym, że dziecko w drodze i trzeba kupić coś większego. Zawsze wydawało mi się, że taki dzidziuś waży około 3 kg i powoli rośnie, a samochód typu VW Sharan/Ford Galaxy spokojnie wystarczy dla rodziny z dwójką, trójką dużych już dzieci. Jak widać - byłem w błędzie. W takiej sytuacji ja od siebie mogę polecić rozrastającym się  rodzinom choćby taki oto sprzęt (patrz zdjęcie) - komfortowy, pojemny, bezpieczny i niezawodny.
Dla Ciebie, dla rodziny...
   Odpada problem z pompowtryskami, kołem dwumasowym, zmienną regulacją turbiny. Wiele problemów zjadających sprzedawanego właśnie minivana nigdy nie będzie miało miejsca. A po zamontowaniu z tyłu łóżek polowych, maleje ryzyko, że  Urząd Marszałkowski będzie sprowadzał nas z wakacji. Widzę w tym potencjał.


 






   To oczywiście tylko wycinek z różnych historyjek produkowanych przez sprzedających auta. Może jeszcze kiedyś jakąś opiszę. Oczywiście są przypadki, gdy te powody są prawdziwe, ale niestety - tak jak z handlarzami, którzy zapracowali sobie na to, by im nie wierzyć, tak prywatni sprzedający dbają o to, by ich historie jednym uchem wpuszczać i natychmiast drugim wypuszczać.
   Najbardziej lubię, kiedy ktoś jako powód sprzedaży powie mi wprost, że auto się sypie, a on ma już dosyć dokładania do niego. I z drugiej strony - nie lepiej powiedzieć po prostu, że samochód sprzedaję "bo tak" i już? Przecież nikt nie ślubuje automobilowi wierności, aż po grób...
  

wtorek, 25 września 2012

Ogłoszenie całkiem inne (autor o nicku z allegro kfilter)

   Wróciłem bardzo późno dzisiaj z pracy. Trzeba było "przytargać" kupione właśnie A6 z uwielbianym przez wszystkich, oszczędnym jak skuter Piaggio i bezawaryjnym niczym TU154 silnikiem 2,5 V6 TDI. Z powodu niedotlenienia mózgu (przez 100 km jazdy nie oddychałem, by u celu podróży zgadzała się ilość wałków w głowicy), nie będę dzisiaj nic już pisał. Nie napiszę też, ponieważ nie mam szans, by konkurować z tym, co przeczytacie w linku podesłanym mi przez Panią Monikę. Zapraszam do lektury! Ja umarłem ze śmiechu

To nie jest mój tekst i zobaczyłem go przed chwilką. Autorem jest kfiler (nick z allegro).

http://allegro.pl/elddis-typhoon-gtx-zarejestrowana-i2637281809.html

(Interpunkcja troszkę utrudnia czytanie, ale nie mogę się czepiać. Rewelacja! Aukcja niebawem zniknie z serwisu, więc wklejam screena poniżej)




P.S. Chętnym na A6 V6 TDI od razu podaję spalanie - 4 litry w mieście/ 2 litry w trasie!

poniedziałek, 24 września 2012

Cztery litry na setkę


   Zamieściłem ogłoszenie o sprzedaży Nissana Micry 1,3  75KM, rok produkcji 1993. Pierwszy telefon:
- Dzień dobry, ja w sprawie tego Nissana. Prosze mi powiedzieć ile to pali?
- W mieście między siedem, a osiem litrów, poza miastem powinien zejść poniżej sześciu.
- O Boże! Ile? Co tak dużo? To niefajnie! To mi Scenic Grand Tour pali sześć i pół na setkę w mieście! To ja dziękuję bardzo za taki złom!
Obrażony dzwoniący zakończył rozmowę, zanim zdążyłem mu powiedzieć, że jak ma takiego "fajnego" Scenika, to niech sobie go szanuje i niech nie dzwoni po "niefajną" Micrę.  A najlepsze w tym wszystkim jest, że pan ten powiedział to w taki sposób i takim tonem, że poczułem się, jakbym to ja osobiście był odpowiedzialny za niedoskonałą konstrukcję silnika Nissana, fizykę, egronomię i dziurę ozonową.
   Ponad dziesięć lat temu mój sąsiad kupił sobie Passata B5 "w tedeiku" (hehe). Wtedy, to było coś. Pośród Escortów, Golfów II i III, popularnych jeszcze Polonezów, taki Passat wzbudzał sensację w okolicy. Pominę tu, że znajomy "sprowadzacz", opowiadał mi w jakim stanie ten samochód przyjechał z Niemiec do Polski. Faktem jest, że twierdzenie sąsiada, o przyjeździe na kołach było jak najbardziej prawdziwe - pourywane przy dachowaniu koła podłożono pod auto, żeby podłoga nie zdarła się o platformę lawety. W każdym razie taksówkarz miałby problem, żeby przyczepić na boki namagnesowaną planszę z logo korporacji, że o antenie CB na magnesie nie wspomnę...
   Sąsiad jeździł więc dumny, a że jego auto miało komputer pokazujący zużycie ON (kto tam wtedy słyszał nazwę FIS?), wszyscy dookoła, przy wysłuchiwaniu jego "raportów spalania", zastanawiali się kiedy ten Passat zacznie produkować paliwo... Cztery litry, to był wynik w korkach, w mieście, z przyczepą i oczywiście na dwieście kilometrów.  Na trasie pewnie schodził poniżej litra "na setkę". Sąsiada jakoś nie zamknęli za nielegalną produkcję paliwa, ale ktoś widocznie pozazdrościł mu tego perpetum mobile, bo B5, jak to w Polsce bywa, "utlenił się" w nocy spod domu, w szybkim tempie.
   Znaczny procent ludzi pytających mnie o samochody, chce wiedzieć - "ile to pali". Ta kwestia jest dla mnie podobnie drażniąca, jak pytanie o przebieg. Jeśli podam warości realne, a nie z d#py wzięte, auta nie sprzedam. Jestem na tyle głupi, że mówię prawdę. I tak, zamiast powiedzieć panu, że Micra spala cztery litry w mieście, a dwa poza miastem, ja wyskoczyłem z jakimiś dziwnymi wartościami.  Ludzie przecież chcą, żeby ich kłamać! Oni się o to wręcz proszą! Gdybym gościowi naopowiadał bajek, może kupiłby auto, a dopiero w tracie użytkowania wyszłoby na jaw, że podałem mu wartości prawidłowe, ale w przeliczeniu na 40 kilometrów, a nie na 100. Jeździłby sobie japończykiem, narzekał, że handlarze to banda oszustów, ale nikomu nie przyznałby się dlaczego tak myśli, bo zostałby wyśmiany. Jeździłby i oszukiwałby sam siebie, że mały Nissan "w piątce się mieści".
   Kiedy wystawiałem do sprzedaży BMW 325 TD, wiedziony przeczuciem napisałem w ogłoszeniu moje normy spalania na ten pojazd. Dzięki temu odsiałem większość dzwoniących idiotów, którzy jak widzą diesla, od razu mają w planach przejechanie pięciu tysięcy kilometrów na zbiorniku, niezależnie od tego, czy to diesel z silnikiem o pojemności kubka na kawę, czy sześciocylindrowy "smok". Ale pamiętam, że i tak dzwonił o tę E36  jeden "pionier czytania ze zrozumieniem" i zadał mi fundamentalne pytanie: "ile to autko pali?". Rozmowa była krótka. Pan się oczywiście na mnie obraził...
   Wielu ludzi myśli, kupując malutki , miejski samochód, że za złotówkę przejadą sto kilometrów. I nie pomoże tłumaczyć, że Seicento pali w mieście ponad osiem litrów, a zimą potrafi wyżłopać nawet dziesięć. Żona miała, ja tankowałem, więc do cholery, coś na ten temat wiem!
   Od dzisiaj auta sprzedawane przeze mnie, będą więc bardzo ekonomiczne. Wprowadziłem sobie odgórne normy, których będę się trzymał. I tak:
- samochód miejski, z silnikiem o pojemności do 1300 ccm-odpowiednio 4 litry(miasto)/2 litry(trasa)
- samochód kompaktowy z silnikiem o pojemnosci do 1800 ccm - 4 litry(miasto)/2 litry(trasa)
- samochód rodzinny z silnikiem o pojemności do 2500 ccm - 4 litry(miasto)/2 litry(trasa)
- wszystkie samochody z silnikami powyżej 2500 ccm - - 4 litry(miasto)/2 litry(trasa)
(Musi Pan sobie podjechać do warsztatu wyregulować tego Scenika, bo coś niepokojąco dużo zużywa tej "ropy")
   Takie normy będą niezależne od rodzaju zasilania. Sprzedawane przez nas "benzyniaki" palić będą tyle, co diesle, a diesle przecież wcale nie palą. Oczywiście, by tak wspaniałe wyniki były możliwe ( a ludzie to "łykną", bo jak widać tego własnie oczekują), do aut będziemy montować Super Mega Magnetyzery paliwa, powietrza i płynu chłodzącego, a do gniazdek zapalniczki powtykamy "boxy tuningowe" z Allegro, za 24,99 PLN, które dzięki niebieskiej diodzie LED, emitujacej światło powstałe z dobrej energii kosmosu, pozwolą podnieść moc o dwieście procent i o tyle samo obniżyć zużycie paliwa. Za niewielką dopłatą możemy dołożyć jeszcze "imitację dźwięku turbo" do wydechu.  A wszystko po to, by być frontem do klienta...

piątek, 21 września 2012

Czy "okazje" istnieją?



   Nie istnieją. I na tym powinienem zakończyć pisanie na dzisiaj, ale pewnie wielu z Was się ze mną nie zgodzi. Kiedyś przeczytałem na jakimś forum tekst sfrustrowanego poszukiwacza szczęścia, który chyba już roczną pensję wydał na zwiedzanie kraju i nawet to go jeszcze nie zniechęciło; sformułowanie brzmiało mniej więcej tak: "każdy ma prawo do szukania okazji". Trudno się z tym nie zgodzić, bo przecież każdy takie prawo posiada, ale o głupszy tekst też niełatwo. A szukaj sobie! Za jakiś czas będziesz miał okazję nie mieć już pieniędzy na auto, bo wszystkie wydasz na te podróże tropem "najtańszych na Allegro". Jak to jest z tymi niskimi cenami?
   Wyniki badań Mojego Subiektywnego Ośrodka Badań Opinii Publicznej pokazują, że 99 procent ludzi szuka aut w serwisach ogłoszeniowych, ustawiając sortowanie wyników od najniższej ceny. Sam tak często robię. I co się nam ukazuje na pierwszych pozycjach? Otóż kilka najtańszych to oferty typu "podana kwota jest ceną alternatora" - te odrzucamy, bo na alternatorze daleko nie pojedziemy. Następnie mamy kilka wraków po wypadku i adnotację - "karoseria z papierami" - to również się skreśla (w koncu szukamy fury "bez rysek i wgnieceń", a jak tu samą "budą" na sumę podjechać?). Po tym następuje czas dla Wielkiej Brytanii, Takim "wynalazkiem" trudno się wyprzedza, lewa ręka za słaba, by biegi zmieniać, nie ten prestiż (jeszcze sąsiad pomyśli, że prosto ze zmywaka wracamy...), no i z rejestracją może nie pójść łatwo. Ale zaraz po "angolach" i świeżo sprowadzonych z Niemiec od dziadka (do rejestracji i zakupu na umowę z wirtualnym niemieckim właścicielem), oczom naszym ukazują się nagłówki  - "idealny!!! okazja!!!", "bezwypadek!!! tanio!!!". I tu się zatrzymujemy. Patrzymy na blachy - polskie! Tętno przyspiesza, ciśnienie wzrasta niebezpiecznie do wartości "okołoeksplozyjnych"... już nawet nie czytamy tekstu ze zrozumieniem, my juz wiemy, że to będzie to! Dzwonimy. Głos w słuchawce duka nam, że uszczelka pod głowicą coś tam, a tak właściwie to głowica zdemontowana. Otrzymujemy pierwszy kubeł zimnej wody na łeb. Jak to głowica do roboty? Przecież to auto jest już droższe od spinki do tapicerki z pierwszej aukcj! To, to nie jedzie?! On chyba zwariował! Szukamy dalej. Jest jakiś troszkę droższy, zdjęcia takie dziwne, jakby z kilometra robione, trochę rozmyte, ale może warto...Dzwonimy. Bucowaty koleś po drugiej stronie mówi: "lać i jeździć, nic nie stuka, nic nie puka, ja go nigdy nie rozbiłem" (tak na marginesie - ta odpowiedź na pytanie o bezwypadkowość zawsze kładzie mnie na łopatki. Toż to jest powiedziane wprost - "w**bałem się kiedyś w ulepa otynkowanego bardziej niż teściowa i musze go pchnąc dalej, bo się na spawach rozchodzi"). Po tej litanii, tym miodzie dla naszych spragnionych słuchania bredni uszu,  umawiamy się z panem i jedziemy kupować "igłę za grosze". I tu mamy dwa możliwe scenariusze:
Scenariusz nr 1
   Nasza wiedza teoretyczna o samochodach = wiedzy praktycznej, a to = zero. Wtedy na miejscu słuchamy cwaniaczka cisnącego nam kit  i łykamy wszystko, co powie. Płacimy i wracamy nowym nabytkiem do domu. Zdarza się, że takie auto czasem nawet nie zepsuje się nam już w drodze powrotnej. Chwalimy się sąsiadowi, jakie to szczęście nas spotkało, a ten zazdrosnym okiem ogląda i .. zazdrość mija mu w tempie TGV, bo zauważa, że ...
Scenriusz nr 2
   Znamy się trochę, lecz wymagamy okazji, tzn ideału w cenie surowca wtórnego. Przejeżdżamy te 100, 200, 500 kilometrów i ... w miarę zbliżania się do obiektu westchnień obraz się nam wyostrza. Teraz już wiemy, że zdjęcia robione z lotu ptaka, chyba miały jakiś cel. Okazuje się, że nawet laik może dostrzec pękająca, centymetrową warstwę szpachli, że pod autem kałuża oleju, każda opona z innej parafii, progi się utleniły i tak bez końca można by wyliczać. W duchu przeklinamy gnoja, który nam zafundował wycieczkę na nasz koszt i w zalezności od szerokości jego karku, może mu coś przygadamy, postraszymy. Ale efekt końcowy jest jeden - wydana kasa na paliwo, stracony czas.
   Scenariusz numer 2 najczęściej powtarza się do bólu, do ostatniej złotówki w portfelu. I rzadko ktoś zda sobie sprawę, że przejeżdżone pieniądze mógłby dołożyć do egzemplarza trochę droższego i być może miałby już całkiem znośny samochód, od dawna pod domem.
   Okazji nie ma. To znaczy, może trafia się jeden na sto tysięcy samochodów, który można uznać za tani i idealny. W Lotto też przecież ludzie wygrywają, czemu więc nie szukać, skoro "każdy ma prawo..."
   Często mam samochody tanie ( takie najbardziej lubię, bo z nimi mozna sobie pogrzebać w garażu, mogę pojechac na zakupy, nie zamknąć drzwi, z siatkami wrócić na parking i samochód dalej stoi.. same plusy)  i uwierzcie mi, że o te "najtańsze na Allergo" jest najwięcej telefonów. Dzwonią głównie ludzie, którzy z treści ogłoszenia przeczytali tylko cenę. Ci, którzy chociaż słuchają co do nich mówię, zawiedzeni są już po minucie rozmowy, oni tylko zużywają mi baterię w telefonie. Najgorzej jest, kiedy klient nie czyta ze zrozumieniem i nie słucha, co się do niego rozmawia. Wtedy przyjeżdża oglądać i każdy z nas traci swój czas. On na dojazd, ja na pokazywanie (nie dopuszczam jednak nigdy do sytuacji, by po tanie auto jechał ktoś z daleka. Wolę poczekac na klienta z okolicy. Zdarzyło mi się kilka razy, że ktoś miał 300, 500 kilometrów i upierał się, że on chce, a z rozmowy wnioskowałem, że wzajemne zrozumienie, co do stanu auta nie występuje, wtedy pan słyszał w końcu ode mnie, że "to auto jest chu#owe!"... i miałem spokój).
   Każdy pojazd wystwiony w niskiej cenie musi mieć jakiś malutki sekret! Pamiętajcie o tym. Nie oczekujcie ideału za darmo. To niemożliwe. Spośród samochodów niedrogich trzeba wybrać ten, w którym naprawy wymaga jak najmniej mechanizmów. Jeśli stuka zawieszenie - świetnie! W większości popularnych aut koszt naprawy nie jest wysoki. Porysowana, powgniatana karoseria, drobna korozja - nie jest źle! Zapomnijmy o walorach estetycznych - szukamy taniego, a nie nowego! Okazja będzie wtedy, kiedy takie "najtańsze z Allegro", po doprowadzeniu do stanu używalności nie przewyższy ceną egzemplarzy najdroższych, a zaletą kupna auta z pierwszych stron posortowanej listy wyszukiwania, jest rozłożenie na raty końcowej kwoty, jaką będzie ono nas kosztowało (najpierw zakup i najbardziej niezbędne naprawy, kolejne wydatki na później, kiedy będą luźne pieniądze w budżecie domowym).
I pamietaj że:
   Jeśli ktoś sprzedaje tanio auto, które kupił niedawno i twierdzi przy tym, że dostał służbowe, to już wiedz, że nie jest dobrze...
   Jeśli ktoś Ci mówi, że sprzedaje, bo wyjeżdża do pracy za granicę, to już wiedz, że coś się dzieje...
   Jeśli ktoś sprzedaje tanio Sharana, tłumacząc, że zmienia na autobus, bo się mu rodzina powiększyła, to  już wiedz, że coś się dzieje...
   Jeśli szukasz czarnego E36 i dzwonisz po "ideała" za dwa tysiące złotych , to wiedz, że się diabeł Tobą już interesuje...


P.S.
   Na koniec rozmowa telefoniczna, która utkwiła mi w pamięci (dzwoniącemu niewątpliwie też)
   Czarne BMW 325TDS z 1995 roku - nowa pompa wtryskowa, silnik super, klima OK, wnętrze super, rdza, zawieszenie stuka. Wystwiony o 1000 zł taniej niż rozbite i niejeżdżące, z odpowiednim opisem. Setny telefon tego dnia. Dziewięćdziesiąt dziewięć razy tłumaczyłem, że o nowe trzeba w salonie pytać i że jak sama cena wskazuje, to auto WYMAGA wkładu finansowego. Przy tej romowie coś już we mnie pękło. Dzwoni jakiś koleś i głosem anemicznego kastrata sylabizuje:
- Ja   w   sprawie    BMW.    Bo    jak    tak    patrzę    na    ten    tylny    zderzak,    to   on    jest    taki,    jakby    niespasowany troszkę.    Czy    to    auto    aby    nie    było    bite    z    tyłu?
Nie wytrzymałem. Krzyczę:
- Czy ty chłopie wiesz po co k#rwa dzwonisz?! Jak nie, to ci powiem - ty pytasz o BMW E36 z 95 roku, tańsze od niejeżdżących!!! To auto było bite z przodu, było bite z boku, z drugiego boku, było bite z tyłu i WSZĘDZIE BYŁO BITE!!! A może akurat z tyłu było bite najmniej!!! Nie wiem! Nawet nie patrzyłem, bo mam to serdecznie w d#pie!!! A jak chcesz niebite to sobie dowrzucaj jeszcze do swojej świnki-skarbonki trzy razy tyle pieniążków i wtedy szukaj! I nie truj mi d#py!!!
   Koleżka się rozłączył. Obraził się. Smutek przepełnił mą duszę, bo wiedziałem,  że nie dotało do niego nic z mojego przekazu, nie zrozumiał że błądzi. On pomyślał (i trudno się z nim nie zgodzić), że z takim chamem jak ja, nie chce mieć do czyniena.


User b-w - dzięki za podrzucenie "motywu"

czwartek, 20 września 2012

Barykada na lewym pasie, spalone hamulce i choroba psychiczna - czyli typowy dzień na polskiej drodze

   Z reguły jestem bardzo spokojnym człowiekiem i trudno mnie zdenerwować. Wbrew pozorom, ani podchody mojego Wielce Szanownego Sąsiada, ani nawet podwyżka VATu i wieku emerytalnego nie wyprowadziły mnie jeszcze z równowagi (choć z tą emeryturą po 67 roku życia, to przegięcie! A jaką ja mam pewność, że po osiągnięciu tego wieku będę jeszcze na tyle sprawny, by zwiedzać Europę swoim nowym kamperem, jak to mają w zwyczaju polscy, zadowoleni z życia emeryci?). Z racji takiej, że dość dużo czasu spędzam za kierownicą, od dawna zauważam ja i moi ewentualni pasażerowie, że w trakcie prowadzenia auta dostaję nerwicy. Pewnie Czytelnik ma serdecznie gdzieś powody moich "frustracji kierowcy", ale ja i tak muszę o tym napisać kilka słów.
   Myślę, że nie można powiedzieć, że jestem piratem drogowym - z reguły nie wyprzedzam na ciągłych liniach, nigdy na przejściach dla pieszych, ani przed wzniesieniami i zakrętami, nigdy nie siadam za kierownicę nawet po małym piwie. Staram się myśleć w czasie jazdy i przewidywać, ale ograniczenia prędkości w wielu przypadkach uważam za zbędny wymysł właściciela trzybiegowej Nysy 522 bez hamulców. To znaczy - są miejsca, gdzie nawet 50 km/h to zbyt szybko, ale wiele ograniczeń jest dla mnie niepotrzebnych i nie sugeruję się nimi. Nie pojadę z prędkością "miejską" tam, gdzie nie ma pieszych wokół, gdzie nie ma szkół i dużej ilosci zabudowań. Tak samo jak nie mam zamiaru stosować się do prędkości 70 km/h na odludnym terenie, gdzie ktoś wbił sobie znak, bo taki akurat został "na stanie". Jak dotąd nie miałem jeszcze wypadku i oby jak najdłużej stan ten się utrzymał. Jak pisałem wcześniej, za kierownicą dostaję "wścieklicy". Przyczyny mojej choroby psychicznej postaram się wyjaśnić na przykładzie weekendowego wyjazdu w rodzinne strony.

Wycieczka z Krakowa na Podbeskidzie, oczami niezrównoważonego.
 
   Już zaraz po wyjściu z bloku dopada mnie atawistyczna chęć niszczenia i wyżywania sie na samochodach sąsiadów, którzy parkują tak, jakby byli sami na świecie. Teraz przed bramą do mojego garażu stoi zaparkowany przeze mnie Hyundai, więc przynajmniej można z niego (z garażu, nie Hyundaia) normalnie wyjechać i nie trzeba używać do tego zdolności kaskaderkich. Jeden powód do złości mi odpadł. Uff. Przy wyjeździe z osiedla czeka mnie włączenie się do ruchu na drogę, którą bez przerwy jadą samochody w takich odległościach, że po prostu wyjechać się nie da. Jeżeli  przestaną jechać auta z prawej strony, natychmiast pojawia się tysiąc mknących rejestracji KR z lewej. A oczywiście o tym, że ktoś z jadących przyhamuje i wypuści z podporządkowanej, można zapomnieć. Jeśli trafisz na kulturalnego kierowcę, który nadjeżdża z lewej strony i zlituje się nad tobą zatrzymując się, a ty wysuniesz się na ten pas jezdni (bo skręcasz w lewo i musiasz mieć wolne z dwóch stron), to ci nadjeżdżający z prawej gotowi są pociąć opony, połamać felgi na krawężniku i zabić dwudziestu pieszych, byle cię ominąć, byle nie wpuścić! Na zaciętych ich twarzach widzę  - "a stój sobie tam bucu do jutra! Zgaś na tej bocznej to auto, bo dziurę ozonową robisz baranie" .  I tak pędzą wszyscy, a ty prześladowany przez system, wszelkie loże masońskie i Zakład Ubezpieczeń Społecznych stoisz i czekasz, czekasz na tę jedną jedyną osobę, która wie, że naciśnięcie hamulca i mrugnięcie światłami opóźni jej dojazd do celu o całe 4 milisekundy, ale zależy jej na tym czasie, więc wpuści cię w końcu na drogę główną.
   Jest! Znalazł się ktoś kulturalny i jadę! Po 15 minutach jestem już na "Zakopiance"! Całe 500 metrów w 15 minut To się nazywa sprint! Myślę sobie - "teraz podgonię stracony czas, w końcu dwupasmówka". Wciskam się na lewy pas i...wyprzedza mnie powoli sznur aut z prawej strony, bo ... na lewym pasie, już poza miastem, jedzie sobie - przyklejony nosem do przedniej szyby - pan w Renault Thalii ! Tak sobie gna 60 km/h przyglądając się z bliska odpryskom na owej szybie i nie chce zjechać, oj nie chce... bo on za 500 kilometrów w lewo pewnie będzie skręcał, to się musi przygotować... albo nie, on po prostu jedzie tym pasem, bo na prawym mogą być koleiny i może go np. wyrzucić z impetem na barierki (a przy takich prędkościach, to już nie są żarty), a może po prostu jedzie sobie tym pasem, nie zwracając uwagi na to, że tworzy korek i furmanki wyprzedzają go poboczem, bo jest zwykłym idiotą, który nie zna przepisów ruchu drogowego i nie doczytał, że w Polsce mamy ruch PRAWOSTRONNY! W końcu udaje mi się wepchnąc na prawą stronę drogi i trąbiąc wyprzedzam palanta. Co gość robi? Jeszcze mi się odgraża, wymachując łapami i brzydko wykrzywiając swoją, i tak już brzydką, twarz. Ale ja, pirat drogowy, nie zważam na to i jadę dalej. Za moment znowu pas do wyprzedzania wlecze się "sześćdziesiątką". Powtórka - tym razem pan w Sceniku wybrał się z rodziną na piknik i podziwiają piękny krajobraz z lewej, który tworzą: skład części używanych, ze dwa komisy i serwis Dafa. Rzeczywiście, rozumiem ich - taka sceneria usprawiedliwia ... Wyprzedzam i ... znowu ... i tak do samego zjazdu na Bielsko.
    Nastepne 40 kilometrów jednopasmowej drogi nr 52 grzecznie wlokę się w ciągu aut - tu nie ma sensu wyprzedzać, bo z doświadczenia wiem, że zyskuje na tym tylko PKN Orlen i Małopolski Urząd Wojewódzki (beneficjent wpłat z mandatów). Zaoszczędzić można kilkdziesiąt sekund, stracić kilkaset złotych, a spalanie wzrasta znacznie, więc po co pośpiech?
   Kolejny odcinek, to podrzędna droga prowadząca przez Przełęcz Kocierską. Dzięki temu odcinkowi producenci klocków hamulcowych niewątpliwie podnoszą swoje wyniki sprzedaży. Najpierw kilka kilometrów podjazdu (niezbyt stromego, aczkolwiek dla wielu turystów wymagającego nieużywania innego biegu, poza "jedynką"), następnie droga prowadzi w dół (również kilka kilometrów) i przejeżdża się ją zazwyczaj z prędkością nie większą niż 20 km/h, w kłębach dymu z klocków hamulcowych auta toczącego się przed nami. Co prawda, z każdym stumetrowym odcinkiem kolumna aut prowadzona przez "wyhamowywacza" delikatnie przyspiesza, ale powodem zapewne nie jest tutaj zdobywane w trakcie zjazdu doświadczenie, lecz spalone hamulce, które tracą swoje właściwości. Gdy pedał już jest w podłodze i "as kierownicy" ma wrażenie, że wciska nogę w kostkę masła, zjeżdża ze strachem na pobocze, i ze   śmiercią w oczach zastanawia się,  w jaki sposób wezwać pomoc drogową, bo w jego aucie są przecież wadliwe hamulce... Czy na kursach nie uczą jak pokonywać wzniesienia, jak hamować silnikiem, jak redukować biegi? Bo ja takiego stylu jazdy pojąc nie mogę! A spotykam się z podanym  tu przykładem zbyt często, by uznac to za jednostkowy przypadek.
   Do celu dojeżdzam więc po około dwóch godzinach zmęczony tak, jakbym Jelczem przebył własnie trasę do Neapolu.
   W jakim celu napisałem te "przydługawe", niezbyt ciekawe i obnażające mój stan psychiczny wypociny? Tylko w jednym - nie przeszkadzają mi tak bardzo palone hamulce ludzi nie potrafiących jeździć (w końcu to nie moje podzespoły się niszczą, a wróg mechanik też chce jeść), nie przeszkadzją mi też tak mocno, chamskie, samolubne zachowania ludzi nie potrafiących wpuścić stojących w kolejce na drodze podporządkowanej. Wiele złych zachowań na drodze rozumiem i mogę patrzeć na nie z wyrozumiałością, ale nigdy nie będzie miało dla mnie wytłumaczenia tamowanie lewego pasa ruchu na drogach wielopasmowych. Tłumaczenie tego np. jazdą z maksymalną dozwoloną prędkością na danym odcinku i tym, że skoro ktoś jedzie z "przepisowym maksimum", to ja nie mam prawa go wyprzedzić ( jeden pan chciał mnie właśnie w ten właśnie sposób "uświadomić") , jest dla mnie bredzeniem równoznacznym z expose premiera. Jeśli ja chcę łamać ograniczenie prędkości na autostradzie, czy "ekspresówce" - moja sprawa! Jeśli jesteś tak gorliwy i chcesz niedopuścić do zagrożenia na drogach - jedź pod dyskotekę w sobotę w nocy i stój tam z alkomatem! Badaj, zabieraj kluczyki i dzwoń na Milicję - nie mam nic przeciwko temu, a wręcz jestem jak najbardziej za taką postawą, ale od lewego pasa won! On służy do WYPRZEDZANIA, a nie do jazdy. Czy mogłaby kiedyś wziąć się za to nasza MO?  Nie, oni nic z tym nie zrobią. Ile razy widzę radiowóz wlokący się właśnie tą stroną drogi, bo za 500 kilometrów będzie lewoskręt do McDonald's...

środa, 19 września 2012

Mechanik to Twój wróg






- Dzień dobry. Chciałem się dowiedzieć ile u pana będzie kosztowała wymiana sworznia wahacza w Accencie z 2000 roku?
- Hm..no...e... bo to trzeba zdjąć wahacz, wprasować, potem ustawić geometrię... To będzie, zaraz policzę - cześci 180, robota 200, zbieżność 200... No, jak to wszystko sprawnie pójdzie, to w jakichś 580-600 złotych się zmieścimy.
- Jeden sworzeń tyle u pana kosztuje?
- Proszę pana, tyle kosztuje, bo to jest robota skomplikowana, nie ma gwarancji, że śruby dadzą się łatwo odkręcić, a tak w ogóle tu chodzi o bezpieczeństwo na drodze! Może pan sobie szukać gdzieś taniej, ale to na własne ryzyko, a i tak pan nie znajdze!
   Taką rozmowę telefoniczną przeprowadziłem niedawno z pewnym mechanikiem w Krakowie. Zastanawia mnie, czy gość źle mnie zrozumiał i usłyszał, że mam do wymiany sworzeń w Airbusie A380, czy też facet pomyślał, że właściciel Accenta to ktoś umysłowo chory, lub ktoś, kto wie o autach tyle, że jeżdżą, trują środowisko i grożą śmiercią na każdym kroku, więc można mu wcisnąć każdy kit i na dowolną kwotę podliczyć? Oczywiście, jak można się domyślić, niezwłocznie pojechałem do niego i kazałem mu wymienić wszystkie sworznie, silentbloki i końcówki drążków. Zapłaciłem 12 tysięcy złotych, ale to nie jest ważne - to kwestia bezpieczeństwa! Czuję się bezpieczny, bo przez 2 lata będę spłacał kredyt wzięty na tę naprawę, w związku z czym nie będę miał na paliwo, a w związku z tym nie bedę jeździł, wiec jestem podwójnie bezpieczny. Mój wywód, niestety jest tak samo kretyński, jak wycena i argumenty pana "fachowca". Sworzeń zmieniłem za 100zł gdzie indziej, ale to już nie to samo, tam miałbym takie głębokie poczucie bezpieczeństwa.
  Jednym z wielu powodów tego, że auta jeżdżące po naszych drogach są w takim, a nie innym stanie jest oczywiście głupota właścicieli - tu mam na myśli tych, którzy za ostatnie pieniądze kupują "furę" i kiedy nagle okazuje się, że o dziwo, trzeba czasem coś naprawić,  nastepuje wielka rozpacz. Bo kasy brakło. Nie wspomnę tu o ubezpieczeniu, przeglądzie, wymianie rozrządu i tym podobnych wydatkach. Życie pokazuje, że na oleju można zrobić nawet i 60 tys km, a rozrząd w A6 C4 wytrzymuje do 300 tys km i/lub 17 lat. Potem wymienia się go wraz z całym silnikiem... Stare BMW serii 7 można kupić już za kilka tysięcy złotych, tylko nigdy nie zrozumiem jednego - jeżeli nie stać mnie na utrzymanie "siódemki", dlaczego chcę takie auto, a nie np. Passata B4 z LPG, który jest samochodem znacznie tańszym w eksploatacji i wybierając go, raczej nie będę zmuszony jechać do mechanika z debilnym pytaniem, czy nie ma przypadkiem używanych klocków hamulcowych na przód, bo iskrzy... (autentyk! Byłem świadkiem). Na ładne B4 "ostre szesnastki"pod dyskoteką też polecą, tylko niestety nie takie, co chcą "gangstera". Ale może za to z IQ wyższym o kilka punktów. A i kontroli policyjnych nocą mniej się zaliczy...
   Jest według mnie też inny powód, dla którego wielu kierowców rezygnuje z naprawy auta. Powód ten uwydatnia się w dialogu na początku tekstu - bandyckie, złodziejskie ceny u niektórych mechaników, ich żerowanie na niewiedzy klienta.
   Zanim znalazłem dobrego fachowca, miałem nieraz styczność z różnymi warsztatami zarówno na Śląsku, jak i w Krakowie (tu przede wszystkim). Z obserwacji krakowskich "naprawialni" wyłonił mi się  profil Pana Mechanika Z Miasta Krakowa. Podejrzewam, że podobne cechy znajdziemy też w innych miejscowościach, ale ten wbił mi się w głowę i agresją napełnia.
   Otóż Krakowski Pan Inżynier, to gość około pięćdziesiątki, często ma już następcę - swojego syna, który nie jest jeszcze tak bezwzględny, ma jednak niewiele do gadania. Pan Inżynier Krakowski Mechanik w latach 80-tych naprawiał syreny, fiaty 125p i polonezy, następnie ewoluował i teraz potrafi trochę zrobić przy nowszych samochodach (nieskomplikowanych). Wie, że w ASO drogo, więc często wycenę zaczyna od:"w serwisie to by kosztowało ... a my to zrobimy za...". W takim warsztacie mają też czasem komputer (za podłączenie i diagnozę liczą więcej niż ASO), ale taki sprzet już obsługuje syn.  Ten duet krętaczy wyczuwa laika na kilometr, a na takiego kogoś zazwyczaj czeka. No więc zjawia się "zielony" i mówi, że coś mu stuka pod autem. Filozof zaczyna snuć swoje refleksje od tego, że to może stukać wszystko. Zaczyna mnozyc problemy -  proponuje więc zacząć od rozebrania silnika i sprawdzenia, czy to nie zawór lub panewka, a może sworzeń tłoka, następnie tylne zawieszenie (to nic, że z przodu słychać - przenosi się), a na samym końcu, kiedy rachunek za usługę pozwoli już warsztatowi utrzymać się przez miesiąc, wymienia łącznik stabilizatora za 40 złotych i usterka zostaje naprawiona. Klient odbiera auto w przeświadczeniu, że spotkał znakomitego fachowca, a taki musi sobie policzyć, ponieważ wiedza i doświadczenie kosztuje oraz  ze świadomością, że nie grozi mu ptasia grypa, ani choroba wściekłych krów, bo do końca miesiąca cała rodzina "jedzie" na ziemniakach. Suchych.
   Ja zazwyczaj, po wycenie naprawy i pierwszym szoku, nie przegadywałem  się z takim "cymbałem". Stwierdzałem tylko, że źle trafił i życzyłem powodzenia w dalszym szukaniu frajerów. Ostatnio miałem podobną sytuację z tapicerem na Podgórzu, gdzie uzupełnienie gąbki w fotelu z Berlingo i przeszycie małego przetarcia (łatka w innym kolorze, bo podobnego materiału nie miał) wycenił mi na 300-400 zł (oczywiście w zależności od tego "jak pójdzie"). Powiem tyle - chwila grzebania w internecie i miałem identyczny fotel, w idealnym stanie, za 150 zł z przesyłką. Czasem warto nie dać się "omamić".
   Z przykładów innych (każdy jest trochę frajerem i ja tutaj nie odbiegam od ogółu): potrzebowałem szybko ustawić geometrię w Seicento Sportingu, pojechałem więc do pewnego serwisu Boscha. Bucowaty własciciel - taki właśnie Krakowski Inżynier - wycenił mi robociznę na 130 zł, przy okazji poprosiłem go, by sprawdził, czy dobrze dokręciłem przekładnie kierowniczą do nadwozia i kolumny oraz końcówki drążków do zwrotnicy (sam wymieniałem, a sobie ufam najmniej). Pan się nastękał, ustawił "zbieżność", przyłożył klucz do pieciu śrub i stwierdził, że dokręciłem dobrze, a na koniec, za to sprawdzenie doliczył mi jeszcze 120 zł (słownie sto dwadzieścia zł 00/100 grosza). Łącznie zapłaciłem więc 250 zł za coś, co zrobiłbym w niezłodziejskim warsztacie za 80-100 zł. Takie życie...
   I dziwić się, że auta jeżdżące po polskich drogach to najczęściej rozklekotane złomy? Po wizycie u takiego "specjalisty od drenażu kieszeni", człowiek posiadający ograniczony budżet, dostaje "machanikofobii" i jeździ autem, aż "zdechnie" ono na środku skrzyżowania i ogłosi strajk...

poniedziałek, 17 września 2012

Na licytacji u komornika - czyli praczłowiek nie zawsze nosił broń

   Wielu z Was myśli pewnie, że samochód można kupić tanio u komornika, bo przecież przy pierwszej licytacji cena startowa wynosi 75 procent ceny oszacowania, a jeśli nikt auta nie kupi, za drugim razem startuje się od 50 procent. Też kilka lat temu tak myślałem. Żyłem nawet planami, że będę jeździł od licytacji, do licytacji i kupował, kupował, kupował, a potem sprzedawał, sprzedawał i zarabiał... Znajomy handlarz mówił mi co innego, ale ja tam wiedziałem swoje. Po pierwszej aukcji, w której wziąłem udział, moje wszystkie marzenia i ideały zakopałem głęboko w jaskini.
   Przeczytałem kiedyś ogłoszenie, że dnia tego, a tego, pod adresem ... odbędzie się licytacja ruchomości jakichś tam . Wstałem więc w wyznaczonym dniu wcześnie rano, ubrałem się  - normalnie, czyli w jeansy i jakąś bluzę, wsiadłem do auta i pojechałem na miejsce. Zaparkowałem jako jeden z pierwszych, koło mnie stało tylko jakieś Audi Q7. Pomyślałem: "oj, jacyś grubsi handlarze też się szykują na moje okazje".  Wyszedłem z auta i spojrzałem za bramę, w stronę głównej ulicy. Właśnie podjechał autobus miejski. Po chwili zobaczyłem tłum wylewający się z niego i zmierzający w moją stronę. Przez moment pomyślałem, że może gdzieś tutaj będą kręcić jakiś film, a to statyści właśnie dojechali. Widok ujrzałem mniej więcej taki, jak na rysunku:

  
  Kiedy przybysze o aparycji tych ze zdjęcia powyżej przeszli przez bramę i usłyszałem ich rozmowy, już nie miałem złudzeń. Tutaj filmu nikt nie kęci, choć towarzystwo jak z planu Epoki lodowcowej 8.  
Usłyszałem fragment rozmowy. Jeden neandertalczyk mówił do drugiego:
- Te, k#rwa, zapi****laj na górę pytać, a ja k#rwa ustawiam już frajerów.
Na co kolega z sąsiedniej jaskini:
- Sam se zadu#caj po tych k#rwa schodach! Będziesz tak ustawiał, jak ostatnio i ch#j z tego będzie!
   Kiedy już "nakarmiłem ducha" dialogiem dwóch jaskiniowców i zdałem sobie sprawę, że pozostali pasażerowie autobusu MZK, zmierzający tutaj, też mówią podobnie, używając tylko innego szyku wyrazów, zrozumiałem, że będzie śmiesznie. Moj ubiór - zwykły - kolidował mocno z ekstrawanckim stylem wszystkich przybyszów. Mam wrażenie, że te 30 osób umówiło się nawet w tej kwestii. Może to jakaś rodzinka chce się zmotoryzować, a że kupują ubrania w jednej hurtowni, to wyglądają podobnie?  Jedno jest pewne - teraz już wiem jak się ubrać, by było modnie - spodnie garniturowe (koniecznie takie, pamiętające jeszcze Bieruta), do tego długa, brązowa, brudna kurtka z  ekoskóry, wyplamiona łojem z ostaniego pieczenia mamuta, trepy nad kostkę, ale szerokie, żeby spodnie częściowo tam wcisnąć, a na głowie czapa futrzana, lub ewentualnie czapka z długim daszkiem. Niektóre osobniki (te, stojące niżej w hierarchii) ubrane były w różnokolorowe dresy. Całość wizerunku stada dopełniał kończony właśnie czterdziesty tego ranka papieros, zwisający każdemu z ust. Uczta dla oczu i nosa! Zastanawiałem się tylko, czy maczug zapomnieli w autobusie , czy też mają taką zasadę, że na licytacje jeżdżą zdemilitaryzowani...
   Po jakimś czasie podszedł w moją stronę jeden taki elegancik (ten dla odmiany miał odświętny dresik) i "rozmawia" do mnie:
- Ty tu po co?
- Po auta.
Odpowiadam grzecznie na to uprzejme pytanie.
- Jak na Avensisa, to tam jest leszcz, co płaci tysąca, żeby się od niego odpie***ić. Jest dziesięciu do podziału, będzie po stówie. Ten z drugiej strony chce Skodę. Daje dwa tysiące, żeby jej nie ruszać. Piszesz się na to? Bo jak nie to będziemy w górę jechać do bólu! Nie opłaca ci się. Chodź się tam dogadać.
   Nie do końca jeszcze łapałem te całe mechanizmy, ale powoli zaczynało mi się wszystko układać w głowie. Pomyślałem sobie, że właściwie, to ja już nie chcę ani Skody, ani Toyoty, a najbardziej, to nie chcę już tu być... Ale ciekawość zwyciężyła - zostałem.
   Zaczęła się licytacja - banda troglodytów oblazła komornika i zaczęła się przekrzykiwać. Tam na serio nie było ludzi cywilizowanych. Skakali sobie do oczu, wyzywali się. Jakiś gość, wyglądający jakby zrobił sobie wycieczkę z miejsca zamieszkania, czyli dworca PKP, licytował ciężarowego Mana do bólu, po to tylko, żeby odegarać się na innym, za to że się nie "dogadali". Osiągnął kosmiczną cenę, krzyknął, że biegnie do auta po dowód i pieniądze i ... tyle go widzieli. Nie dostał na flaszkę, to się zemścił i zwiał na peron. Licytacja pozostałych samochodów odbywała się w podobniej atmosferze. Ogólnie rzezcz biorąc, to chyba nikt się nie "podogadywał", bo bili się wszyscy jak wygłodniałe psy o kość, a samochody sprzedano w takich cenach, ze bez problemu znalazłbym ładniejsze i tańsze egzemplarze na Otomoto. Dla przykładu - nieodpalany od dwóch lat Avensis z 2007 roku "poszedł" za około 40 tys. zł. I jaka to niby okazja od komornika? Nie rozumiem. Czy to działa w ten sposób, ze człowiek jak widzi tłum bijący się o coś, to tak bardzo temu ulega, że za wszelką cenę chce przedmiot walki osiągnąć? Wygrał na tym tylko komornik i wierzyciele, bo przy takich cenach, po odliczeniu kosztów komorniczych, został dla wierzycieli pewnie jeszcze jakiś ochłap.
  
  Ja też z tego festynu coś wyniosłem:

- posiadłem cenną wiedzę antropologiczną, potwierdzającą istnienie praczłowieka oraz dowody na to, ze ewolucja nie zadziałała równocześnie dla wszystkich i są jeszcze na świecie osobniki nie do końca przekształcone. Prawdopodobnie trudnią się one handlem samochodami i ustawianiem przetargów (jak zauważyłem - nieskutecznym). Nie noszą maczug.

- utwierdziłem się w przekonaniu, że mój gust w kwestii ubrań jest jakiś taki pospolity i nijaki oraz nie mam w sobie nic z prawdziwego "biznesmena".

- zrozumiałem, że wyjazd na licytację komorniczą wiąże się tylko i wyłącznie ze stratą czasu, pieniędzy na paliwo i grozi nieodwracalnymi zmianami w psychice człowieka, który już (a przynajmniej tak mu się wydaje) ewoluował.

 P.S.  Jakieś skłonności masochistyczne sprawiły, że jeszcze dwa razy byłem uczestnikiem podobnego przedstawienia i stwierdzam, że na każdej licytacji można spotkać te same gęby.
  Wspomnianym wcześniej Q7 nie przyjechał żaden "rekin handlarstwa", tylko pan komornik.



sobota, 15 września 2012

Konfrontacja z sąsiadem i prześladujące TAXI.

  

   Witam Was po krótkiej przerwie. Wczoraj późnym wieczorem nastąpiło to, na co się nastawiałem już od dłuższego czasu - konfrontacja z Szanownym Panem Urzędnikiem! Siedziałem sobie w garażu i "uzdatniałem" Seicento - pianka w progi, żywica, musztarda z Biedronki do chłodnicy, motodoktor  - swoją drogą, to dochodzę do wniosku, że zadatki na motoryzacyjnego oszusta odziedziczyłem po najbliższych. Jakieś 17 lat temu rodzice sprzedawali Poloneza Trucka. O ile pamiętam, silnik w nim dogorywał. Panewek chyba już nie było, bo gdyby przetłumaczyć z języka "mechanicznego" na polski, to odgłosy jakie motor wypluwał z siebie wraz z olejem po odpaleniu, znaczyłyby mniej więcej tyle co: "daj mi już spokojnie umrzeć".  O ile też pamiętam, przed sprzedażą wlaliśmy do niego płyn o konsystencji gluta, taki w puszkach podobnych do tych z napojów energetycznych. To był ów słynny motodoktor. Zastanawia mnie jak ten silnik po tym odpalił, skoro zmieściliśmy do niego chyba ze 2 litry szlachetnego eliksiru młodości. Było go w każdym razie więcej niż oleju! Nie ma to jak "przygotowanie do sprzedaży" przez ekspertów. Ekspert pomysłodawca - czyli mój tata, niedawno zapytał mnie z rozbrajającą miną człowieka "nie w temacie" - jakiej pojemności ma silnik w Passacie. To i tak sukces, że nie spytał, po czterech latach użytkowania,  czy na benzynę, czy na "ropę" jeździ jego Passat... No przecież nie każdy musi być ekspertem od Volkswagena, ale "wyremontować" silnik w Trucku potrafi jak widać nawet laik.
   Jeśli już mam wyznać grzechy, to właśnie przypomniało mi się (może to byc dla Was dobra rada, jeśli nie wiecie, a znajdziecie się w podobnej sytuacji), jak dawno temu, czekając w kolejce do promu w Grecji okazało się, że nasze E28 złapało dużą gorączkę - cały płyn chłodzący wyleciał przez uszkodzone uszczelnienie pompy wody. Lało się jak z kranu. Byłby to wielki problem (zapłacony już  prom miał za moment odpływać, wracaliśmy z wakacji, więc pieniądze się powoli kończyły, a naprawa w Grecji lub Włoszech do tanich raczej nie należała), gdyby nie pewien polski kierowca ciężarówki, który doświadczenie zdobywał na starach i jelczach. Otóż kazał on nam biec do sklepu spożywczego i kupić słoik musztardy, zalać silnik wodą i wpakować musztardę do układu chłodzącego. Baliśmy się, ale nie było wyjścia. Jak kazał, tak uczyniliśmy i  ... nasze BMW spokojnie dojechało do Polski, pojeździło na tym jeszcze jakiś czas i wraz z zawartością zostało sprzedane. W życiu bym nie uwierzył, że musztarda może zdziałać takie cuda, gdybym nie przekonał się na własnej skórze.
   Po tej przydługawej dygresji wrócę do tematu - czyszczę sobie Seicento w garażu ( z tymi piankami i całą resztą "apteczki druciarza" to żart oczywiście) i naglę słyszę cichutki szum silnika 1,4 LPG ... Przybył przyjaciel! Cofał powolutku, bo pewnie przeliczał na złotówki kilowaty, które właśnie "wyświecałem". Kiedy zaparkował, chciał się niepostrzeżenie wymknąć, jak rasowy donosiciel, ale mu nie wyszło. Zza białego Fiata wyskoczyłem niczym przyczajony tygrys i spier*oliłem mu cały wieczór! Prawie godzinę tłumaczyłem mu, jakim jest bucem i tchórzem, uświadomiłem go, że jest mniej więcej tak anonimowy w swoich donosach, jak gówniarz informujący z domowego telefonu, że w szkole jest bomba, . Trzeba przyznać, koleś robił dobrą mine do złej gry - przepraszał, że donosił i skarżył, tłumaczył się wytrwale, że to nie tak do konca, bo on myślał, że ... a w myślach przeklinał pewnie żonę, która kazała mu zapieprzać w nocy po to kilo mąki do Żabki. Reasumując - "rada starszych, po wnikliwej i burzliwej dyskusji, cechującej się wzajemnym zrozumieniem, uchwaliła sobie to, co chciała". A mianowicie: otwory wentylacyjne będą drożne, zimą na czas mojego "bycia" w garażu będą niedrożne, Hyundai będzie stał tam, gdzie stoi, natomiast Pan TW odwali się ode mnie i da mi w końcu święty spokój, a jak będzie miał znowu jakiś problem, to przyjdzie z tym bezpośrednio do mnie, a nie będzie skarżył się brzydak pani dyrektor. Jak myslicie? Pomoże to? Ja tam mu niezbyt wierzę... Ale dam chłopu szansę.
   
P.S. 1.
Ten miniony tydzień roboczy upłynął mi pod znakiem "natarczywej taryfy". Po zmęczonym W202 TAXI z Polski, dzisiaj przyszła kolej na wałkiem kamuflowane A6 TAXI z Niemiec. Już nie mam siły. Opisywana przez telefon skórzana tapicerka, na miejscu oględzin utwierdziła mnie w przekonaniu, że większość Fiatów 126p też wychodziła ze "skórą"na fotelach. Biorąc pod uwagę przebieg tego szesnastoletniego samochodu dochodzę do wniosku, że "taryfiarz" niemiecki musiał ostro głodem przymierać. Troszkę ponad 200 tys. km. w tym A6 (jak już wcześniej wspomniałem - szesnastoletnim) wzbudziło we mnie współczucie dla biednego Hansa. Wyobraziłem sobie wychudzone dzieci proszące, by kupił im lizaka oraz tłumaczącego się tatę: "Kein Kilometer - kein Geld - kein Lizak" (mein Deutsch ist kaput, więc proszę o wyrozumiałość, bo tłumaczowi google nie wierzę - nie przekonują mnie np. wykonane za pomocą translatora, nagminnie wysyłane mi mailem informacje o skarbie Saddama Huseina,  pożyczce w banku w "Sloniowej Abidzanie Cote d 'zachodniej Afryce" i tym podobne. Jak sobie  rumuńscy i bułgarscy przyjaciele przetłumaczą dobrze na język polski, to w końcu podam im ten login i hasło do konta, albo wyślę jakiś zadatek na poczet tego skarbu, ale niech najpierw przetłumaczą...).
   Tak właściwie, to chciałbym poznać malarza - artystę, który tego "budynia" opaćkał wałkiem na kolor zielony metalik. Postarała się chłopina. Nawet po kielichach i ścianie grodziowej pobazgrał zielenią. Nie muszę ostrzegać Was przed tym pomnikiem, bo nikt, kto nie stracił oczu w wybuchu miny przeciwpiechotnej nie kupi tego czegoś. Zastanawia mnie tylko, czy nie mógł gość powiedzieć tego od razu? Co ci wszyscy optymiści sobie myślą? Czy wydaje się im, że przyjedzie dwóch handlarzy - jeden bez głowy, drugi po resekcji mózgu i kupią ten klomb?  Tak właściwie, to ile metylu musiał wypić ten gość przed kupnem tego Audi?

P.S. 2
   Kolego od Seata - obiecałeś dać nam brakujący halogen i sam opowiadałeś, jaka to nieuczciwość w Polsce panuje. A teraz nie chcesz odebrać telefonu. Pocieszę Cię - nie lękaj się! Włącz sobie dźwięki w komórce. Twój halogen mam już serdecznie w d#pie!

   Pozdrawiam wszystkich Czytelników i życzę Wam miłego weekendu oraz dystansu do świata, bo wszystko wokół jest przezabawne!

   I gdyby to czytała pani z czarnej Toyoty Land Cruiser - jak skęca Pani w lewo na Rondzie Matecznego, to nie musi Pani od Głogoczowa rezerwować sobie lewego pasa... Pas do lewoskrętu jest 50 metrów, a nie 15 kilometrów przed rondem... :-)



czwartek, 13 września 2012

I znowu wycieczka... (krótki tekst, bo czasu dzisiaj brak)

To również nie jest zdjęcie auta, o którym mowa w tekście.
  

   Czasu mam dzisiaj niewiele, więc będzie krótko i chaotycznie. Rano muszę wstać o 6:00, bo ruszam po Seata Ibizę, więc pisanie do 3:00 odpada. Mam nadzieję, że Ibiza "w tedeiku, z szybami w korbie, na ładnej feldze" ;-) nie okaże się taką niespodzianką, jak dzisiejszy Mercedes. Otóż zadzwonił do mnie właścicel W202 (mam sentyment do tego auta) i zaproponował sprzedaż swego kombi. Auto już niemłode, ale "w gazie, w klimie, szyby w prądzie, w skórze" (jest bełkot nie? Jak to komuś przez gardło przechodzi?) No więc, tłumacząc na język polski... albo nie będę i tak wszyscy wiemy, o co chodzi. Cena samochodu była do zaakceptowania. Wady wymienione przez sprzedającego to: uszkodzony zderzak z przodu i przygięty pas przedni, przez co nie domyka się maska. Pomyślałem, że to nie jest źle i pojechałem. (90 kilometrów w jedną stronę). Na miejscu okazało się jednak, że pan wymienił uszkodzenia, ale w pierwszym zdaniu stustronicowego raporu zniszczeń, koleś doznał amnezji i tym sposobem do listy doszły jeszcze takie pozycje jak: rozwalony zderzak z przodu  (jak informował dzwoniący), ale żeby ten element nie poczuł  się osamotniony, to zderzak tylny wyglądał podobnie, złamana maska, grill, poza tym jeszcze pogięty błotnik prawy przedni, lewy tylny, drzwi prawie wszystkie, pas tylny, a opony w takim stanie, że nie nadawałyby się już nawet do palenia gumy - zamiast dymu leciałyby iskry, bo z każdej opony wystawały druty. Właściwie, to poza dachem nie było tam nietkniętego elementu. Przebieg duży, ale i tak o wiele mniejszy niż w moim byłym W202 w 2008 roku, w chwili sprzedaży. Mój Mercedes w środku wyglądał jak nowy przy 300 tys. km, ten - lepiej nie komentować, a 280 tys. miał na zegarze. A co najciekawsze, to samochód (o czym mi koleżka też "zapomniał" powiedzieć był kiedyś taksówką (w Polsce - więc przynajmniej nie "budyń"). Auto tak "dojeżdżone" i umeczone, że aż smutno się człowiekowi robi. A ten smutek potęguje jeszcze fakt prawie dwustukilometrowej wycieczki, dodatkowo połączonej z haraczem dla Stalexportu.
   Zastanawia mnie tylko jedna rzecz - jak koleś od W202 nie boi się tak kłamać przez telefon... Przecież zjawi się u niego ktoś bardziej porywczy i może kiedyś oberwać, bo nakłamał podobnie jak właściciel Alfy GTV z mojego ostatniego tekstu. Ale przynajmniej Gienków i Mietków nie było w pobliżu, więc mogłem na miejscu wyrazić swoje zdanie na temat auta i nikt nie kazał mi myśleć inaczej...
  

P.S. I tak oto oczy zamknęły się przed kliknieciem "opublikuj". Publikuję zatem i jadę ;-)

środa, 12 września 2012

Wyprawa po Alfę GTV (czyli jak stracić czas, ale ocalić uzębienie)

Auto na zdjęciu nie jest egzemplarzem, o którym mowa w tekście!

   Handel samochodami to dla mnie coś w rodzaju spełniania marzeń z dzieciństwa. Nie śniłem po nocach o własnym Transpoterze z lawetą i niemyciu się przez kilka dni, by zaoszczędzić na wyjeździe, więc nie jeżdżę do żadnej Holandii, Francji, czy Rzeszy po bezwypadkowe "igiełki" pachnące jeszcze kebabem. Ale ten wątek nie jest tu najważniejszy. Zmierzam do tego, że od dziecka kochałem samochody i w różnych okresach życia miałem różne marzenia dotyczące marki i modelu auta, które chciałbym mieć. Jedno marzenie jest niezmienne - Porsche 911 Typ 964 lub 993. Kiedy widzę ten samochód wyłącza mi się racjonalne myślenie. Najpiękniejsze auto świata, które póki co pozostaje w sferze planów na przyszłość, czyli za jakieś sto lat. Wracam na ziemię - za kilka dni termin raty kredytu za mieszkanie... ale na szczęście czas leci szybko - jeszcze tylko 27 lat i będzie moje... Zdążę przed emeryturą.
   Pamiętam, że kiedy w 1995 roku weszła do sprzedaży Alfa GTV, wszyscy zachwycali się tym samochodem. Alfę można kochać, lub jej nienawidzić, ale większość z Was przyzna, że projektanci przy tych Fiatach robią naprawdę dobrą robotę. Był więc taki czas, kiedy bardzo chciałem mieć własną GTV. Niedawno, po 17 latach od premiery nadarzyła mi się okazja do kupna czerwonej rakiety, co prawda z silnikiem od kosiarki, bo czym w takim aucie jest 1,8 Twin Spark... Ale ten wygląd... (wszystkim, którzy teraz pomyślą, że to przecież stare i już nieatrakcyjne pragnę wyjaśnić, że nowoczene samochody nie ruszają mnie ani trochę. Nowe auta, to dla mnie przemielone telewizory, skarpetki, puszki po piwie i inne surowce wtórne, które formuje się w nijaką bryłę i sprzedaje po to, by za kilka lat, kiedy te wszystkie wpakowane tam chińskie i indyjskie podzespoły się rozlecą, a serwis zarobi już odpowiednią kasę, przemielić to znowu i uzyskać nowszy model nijakiego eko-auta, którego silnik będzie już wtedy pochłanial zanieczyszczenia z powietrza, a nie emitował je w atmosferę). Wracając do Alfa Romeo - zadzwonił do mnie gość z informacją, że ma do sprzedania czerwone GTV w świetnym stanie. Auto bezwypadkowe, bez szpachli, proste i ładne. Jedynym problemem było to, że silnik nie chciał odpalić. Cena proponowana przez sprzedającego była na tyle niska, że uznaliśmy z kolegą, iż opłaca się nawet kupic inny motor i zmienić, w razie gdyby ten miał np. urwany korbowód, co się w tych silnikach zdarza. Problemem była tylko dość duża odległość do pokonania - około 200 km w jedną stronę (wiem, że wielu z Was jechało pewnie nawet 600 km po auto, ja nigdy nie wychylam się po samochód dalej niż 100 km od domu. Boję się, że się zgubię po drodze) i mało czasu - pan chciał sprzedać Alfę koniecznie w tym samym dniu, a dzwonił około 19-tej. No jak tu nie pojechać? Zapakowaliśmy sobie w sreberko kanapki na podróż, ugotowaliśmy jajka na twardo, usmażyliśmy kotlety, herbata w termos i gnamy spełniać marzenia. Po drodze dograliśmy jeszcze lawetę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce było już ciemno. Wyszedł do nas jakiś młody koleś z ojcem. Koleś miał na twarzy wypisane "jak żeś frajerze tyle przejechał to i tak kupisz". Tylko pytanie, czy ja miałem na twarzy "frajer" wymalowane... Zobaczyliśmy nasz obiekt - GTV wersja specjalna w kolorze czerwonej szpachlówki! Ten śliczny wóz, na pierwszy rzut oka urzekł nas swoimi równymi szczelinami (po jednej stronie 2 cm, po drugiej 0,2 mm), lakierem o strukturze dna wyschniętego jeziora (kiedy stwierdziłem, że ten samochód ważył fabrycznie około 1400 kg, a teraz ma tak pod dwie tony masy własnej, bo 600 kg waży sam kit, tata cwaniaczka - starszy stażem cwaniak - wyskoczył na mnie, że tu wszędzie jest oryginalny lakier. No cóż, oryginalności temu lakierowi nie można było odmówić). Dodam tylko, że to zdążyliśmy zauważyć jeszcze przed skorzystaniem z dodatkowego oświetlenia. Po włączeniu latarki, samochód przemówił do nas w języku... angielskim. To znaczy mówił łamaną polszczyzną i wraz z właścicielem uparcie chciał udowodnić swoje kontynentalne pochodzenie, ale bezskutecznie. Gdyby się bardziej postarali może... Nie mówię już o maskowaniu nieudolnie poprzerabianego wszystkiego, ale żeby chociaż chciało się komuś licznik w milach wymienić na bardziej swojsko wyglądający... I ci ludzie dalej twardo stali na stanowisku, że to nie jest przerobiony angol, co więcej - nagle cena wzrosła o tysiąc złotych i młodszy "dupek" zarzekał się, że taką kwotę podawał przez telefon i taniej nie sprzeda! I tak bym tego nie kupił, nawet za kilkaset złotych. Ten samochód nie był dla mnie nic wart. Nie było sensu się klócić z cymbałami, że są krętaczami, kłamią i tylko nas na koszty narazili, bo jak to w wioskach bywa - kiedy zaczeliśmy mówić głośniej, podkreślając nasze niezadowolenie, nagle ni stąd ni zowąd pojawił się jakiś Gienek i Mietek - mili panowie "pod wpływem", z życiorysami na twarzy wyrytymi, barami wyrobionymi zapewne przy przerzucaniu papierków w biurze i "grzecznie" nas zapytali, czy "coś nam tu ku**a nie pasuje". Musiało już pasować wszystko. Szkoda, że nie zrobiłem zdjęć tego auta, bo przed takim czyms chetnie ostrzegłbym wszystkich. Ktoś się napali, kupi i wtopi strasznie na tej "pięknej" czerwonej Alfie GTV ...
   Tak więc Eugeniusz z Mieczysławem przedstawili nam argumenty, które ostatecznie przekonały mnie i kolegę, że implanty tanie nie są, a przecież oglądany samochód jest naprawdę kolekcjonerskim egzemplarzem w pięknym stanie wizualnym i technicznym, Wysp Brytyjskich on nawet nigdy nie widział, a podniesiona w chamski sposób cena jest i tak niebylejaką okazją. No, nie było się czego doczepić... Ale z racji tego, że my, jako handlarze nie mielibyśmy przy tym samochodzie nic do picowania i ukrywania, uznaliśmy, że najwygodniejszym dla nas miejscem będzie wnętrze naszego własnego auta, a jedynym słusznym kierunkiem - dom! I to szybko, zanim ci mili panowie każą nam i tak kupić tą GTV i jeszcze zostawić w rozliczeniu nasze A4. Bez dopłaty z ich strony!

wtorek, 11 września 2012

Mnie też ludzie robią "w konia" (opóźnione z powodu zaśnięcia z głową w szarlotce)

   Polska to piękny kraj, tylko ludzie jakoś się nie lubią. Pomijam tu kwestię zawiści  - o tym pisałem w panegiryku na temat mojego sąsiada - Szanownego Pana Urzędnika Niskiego Szczebla (szykuję się na rozmowę z nim, ale kanałami się spryciarz  przemieszcza, bo za nic go spotkać nie mogę. Póki co, wydzwania do wspólnoty mieszkaniowej, że zakrywam kratki wentylacyjne w garażu. Chce mnie zmusić, żebym zimą tam nie siedział i nie świecił światła. Daleko sięga w swych planach strateg! A ja zimą kratki i tak zakryję, a jak to nie pomoże, kupię sobie taką dmuchawę, że bidokowi światło w mieszkaniu zgaśnie, a grzały będą nawet przewody w ścianach). Ale do rzeczy - kiedy byłem w UK przestrzegano mnie nie przed czarnymi, żółtymi, nie przed Anglikami, Niemcami, tylko przed kim? Oczywiście przed naszymi ukochanymi rodakami! Tylko ich wskazywali moi znajomi - już obeznani w budowlano-zmywakowej rzeczywistości (żeby nie było - nie wyśmiewam się! A ja tam przez prawie rok, to niby prezesem Rolls Royce'a byłem?). Tak więc zmierzam tą krętą, pełną przystanków drogą do tego, że Polacy robią drugich "w jajo" na każdym kroku, a szczególnie tyczy się to sprzedaży samochodów. Chyba każdy, jadąc oglądać auto zastanawia się, na czym sprzedający chce go, potocznie mówiąc wyj***ć. I każdy myślący w ten sposób ma niestety rację. Ktoś pomyśli, że ja jadąc po auto nie mam możliwości wtopić? Że ja wszystko znajdę, odkryję i zdemaskuję każdą próbę oszustwa, bo się znam? Nieee, nic bardziej mylnego. Auta oglądamy dokładnie, ale w te kilka-  kilkanaście minut nie ma możliwości wszystkiego dojrzeć. A czasem zgubi pewność siebie i rutyna...
   Z rozbawieniem wspominam wydarzenie, kiedy z kolegą pojechaliśmy po E36 coupe. Nie było za bardzo czym handlować, w interesie cisza, a tu nagle trafia się BMW 320 coupe! No to ogień po beemkę! Przyjechało dwóch cwaniaków, znawców ( o nas mowa oczywiście, nie o sprzedającym - ten był miłym młodym kolesiem, z wypisanym na twarzy "wiem, ale nie powiem"). Pogrzebali, wleźli w błoto, zobaczyli, że podloga w bagażniku w końcowej fazie biodegradacji, progi tez już w stadium zaniku, tu i tam pęka kit, ale dogadaliśmy się z gościem zgodnie z hasłem "płacimy (k***wa!) najlepiej". Dostal gotówę do ręki, a my w drogę. Podjechaliśmy najpierw pod dom, a tam przyplątał się wujek. Kiedy zobaczył naszą betę, natychmiast odmłodniał o 20 lat, przeczesał czuprynę, wsiadł za kierownicę w swoich kubotach, odpalił i poszedł jak przeciąg po osiedlu. Wrócił za 2 minuty z rozwalonym rozrządem. Pękł ślizg łańcucha. Auto dałem do mechanika. Najbliżej było do pana Henia, który zobowiązał się je naprawić . Tak naprawił, że jazda tym "bolidem"  bardziej przypominała jazdę parowozem. Ledwo dotoczyłem się tym do Krakowa i dopiero tam  ustawiono mi rozrząd i BMW zaczęło jeździć. O kosztach nie wspomnę.
   Bordową E36 miałem juz jakieś trzy tygodnie. Kiedyś siedząc w środku i czyszcząc podsufitkę, zorientowałem się, że przez szyberdach, który od początku uważałem za szkalny, przyciemniony (z zewnątrz był taki jakiś ciemny), nie da się zobaczyć nieba. Od środka była normalna tapicerka, nieodsuwalna i ani śladu szyby! Wyszedłem z auta i wtedy zauważyłem, że otwierany dach jest koloru - zielony metalik! To był dach nie z tego auta, blaszany. Po tym odkryciu utwierdziłem się tylko w przekonaniu, ze minąłem się z powołaniem - powinienem zostać agentem wywiadu.  Taka spostrzegawczość dawałyby mi jak nic dobrą posadę w naszym CBŚ. Wszystkie śledztwa ruszyłyby do przodu! Zacząłem więc baczniej przyglądac się naszej "laleczce" i w szybkim tempie zorientowałem się jaki złom kupiliśmy i jak go przepłaciliśmy. Tam zepsute i brzydkie było wszystko... Gość, który nam to sprzedał do dzisiaj pewnie zastanawia się, o co chodziło z tymi dwoma Św. Mikołajami, którzy go nawiedzili i wzięli te "zwłoki" za takie pieniądze. Dobrze, że po ten samochód przyjechał do mnie kupiec zza wschodniej granicy. Przynajmniej oczyściłem nasze drogi z jeżdżącego (jeszcze) wraku.
   Kolejnym "zimowym kwiatkiem" przepłaconym był pewien Fiacik. Mróz był duży więc nie chciało się nam schylać i patrzeć na podłogę, nie chciało się nam nawet odpalać samochodu, tak było zimno! Bardzo miły, uczciwie wyglądający, starszy pan wzbudził bezgraniczne zaufanie kolegi, który oglądał auto. Staruszek zapewniał go o świetnym stanie technicznym, zdrowym podwoziu i tak dalej, i tak dalej. Skoro pan wyglądał niemal jak aniołek, a było tak zimno, kolega uznał, że nie ma co sprawdzać - z zewnątrz piękny, to i reszta taka pewnie będzie. A tu niespodzianka... Po zakupie i przejechaniu kilku kilometrów zapaliła się kontrolka od układu chłodzenia - uszczelka pod głowicą zakonczyła swój żywot. I to nie teraz, a dużo wcześniej. Bardzo miły, uczciwie wyglądający, starszy pan wiedział o tym doskonale! Następnie okazało się,  że cały silnik nadaje się na złom, później jeszcze wyszło na jaw, że podłoga i progi trzymają się tylko na fabrycznej konserwacji, a wisienką na torcie była w tym przypadku wyjąca skrzynia biegów. Kupiliśmy więc złom, w cenie ładnego samochodu. I znowu zgodnie z hasłem "płacimy (k***wa!) najlepiej".
   Jak więc widać - można mieć pojęcie o samochodach, znać się na nich w miarę dobrze, a i tak w naszym kochanym kraju, pełnym szczerych i uczciwych obywaleli,  prędzej czy później zamkniesz na sekundę oczy i właśnie w tej sekundzie ktoś cię wyroluje! Bo Polacy nie lubią się nawzajem. Bądźcie zatem czujni...

P.S. Dzisiaj rano obudziłem się z szarlotką we włosach i na klawiaturze, otwartym komputerem, nieskończonym tekstem... Niestety, ale tryb pisania od 01:00 do 3:00 nad ranem w tym przypadku mnie zgubił, stąd tekst dopiero teraz publikuję. Dopisałem w wolnej chwili - za ewentualne błędy i niską jakość merytoryczną serdecznie Szanownych Czytelników przepraszam. Dzisiaj w nocy wypiję mocniejszą kawę :-)
  

poniedziałek, 10 września 2012

Pisać ogłoszenia każdy może...

   Pewnie wielu z Was czyta ogłoszenia motoryzacyjne zamieszczane w różnych serwisach. Też czasem czytam. Lubię to robić, kiedy mam zły humor. Od razu jest mi weselej. Pamiętam ogłoszenie, które widziałem dawno temu - dotyczyło chyba Audi A4 importowanego z USA. Fragment tekstu wyrył mi się w pamięci dość mocno. Brzmiało to jakoś tak - "przez auto przeszła powódź z czystą wodą". Kulturalna ta powódź była, trzeba przyznać. Nie tak, jak niektórzy pasażerowie, co to psi odchód na butach wniosą, chipsami naśmiecą, albo czoło tłuste na szybie odbiją...
   W przeciwieństwie do większości tekstów z ogłoszeń, ten był niezwykle oryginalny. Do czego doczepię się dzisiaj? No właśnie - do kretyńskich sformułowań w aukcjach i ogłoszeniach. Zastanawia mnie zawsze, czy ludzie chcą łykać te puste frazesy, czy też piszący odznaczają się erudycją ograniczoną do lektury ogłoszeń stworzonych przez im podobnych "tfurcuf". Takie ciekawostki ja zawsze dekoduję na swój sposób. Przytoczę kilka przykładów.
1. Osławione "nic nie stuka nic nie puka" - dla mnie to znaczy, że - albo sprzedawca odwiedził już wszystkie szroty i kupił używane wahacze i amortyzatory, które jakims cudem okazały się mniej wybite od tych starych, albo wystarczyło powpychać ucięte kawałki dętki w silentbloki i pomogło, lub też -  wszystko stuka, wszystko puka, a kupujący zrobi sobie durną wycieczkę, bo uwierzył w ten oklepany handlarski bełkot.
2. "Przebieg oryginalny, czego potwierdzeniem jest książka serwisowa" - ciekawe czego potwierdzeniem u nas, w Republice Kongo jest książka serwisowa? Chyba tego, że ktoś zainwestował kilkadziesiąt złotych w dofinansowanie miski ryżu dla dzieci pracujących w chińskich drukarniach, następnie dał zarobić producentowi pieczątek i tuszu. Książka jest też często potwierdzeniem dziwnego sposobu użytkowania auta - przez pierwsze trzy lata samochód pokonuje rocznie po 50 tys km, żeby w kolejnych latach (najczęściej zaraz po gwarancji), kiedy już widnieją wpisy innego warsztatu te przebiegi spadły do 10 tys. km. na rok.  Dziwnym też zbiegiem okoliczności (w przypadku tych "bystrzejszych" serwisantów) jest, że przez kilka lat, wpisów dokonuje ta sama osoba, tym samym charakterem pisma i o dziwo, tym samym długopisem (niekończący się wkład). Ale kupiec uwierzy - i to jest najważniejsze!
Kiedyś opowiadał mi znajomy, jak robił książkę serwisową do auta. W drodze z Niemiec - zatrzymaywał się na różnych stacjach benzynowych i prosił pracowników o przybicie pieczątki. Po kilkuset kilometrach miał już piękną historię samochodu. Kupujący był wniebowzięty, jaka okazja mu się trafiła.
3. "Okazja" - to słowo mówi wszystko. Oto trafiłeś/aś w Lotto! Udało Ci się! Jedź, kup, a na pewno twój mechanik, blacharz bedzie miał "okazję" dobrze zarobić na Tobie. I to niebawem. Tak się składa, że okazje właściwie nie istnieją, a jeżeli są, to zdarzają się na tyle rzadko, że nie łudź się, iż to akurat Tobie się przydarzyła.
4. "Bez wkładu finansowego" - to takie niedopowiedzenie. Dla mnie oznacza tyle, co "nie dołożyłem do auta nic przez parę lat - ty już nie będziesz miał/a tak fajnie, bo się grat sypie i temu sprzedaję". Jest jeszcze "nie wymaga wkładu finansowego", a to już jest tylko zwykłe kłamstwo.
5. "Pełne wyposażenie bez skóry" - auto takie najczęściej posiada: elektrycznie regulowane lusterka, szyby, centralny zamek i klimatyzację, czyli podstawowe wyposażenie plus klima. Ale Polak łyknie, bo to fajnie się sąsidom opowiada - nie trzeba wymieniać po kolei, tylko raz, dwa - formułka i już zazdrosny słuchacz myśli, że tam barek z szampanem, a w schowku masażystka topless...
6. Moje ulobione "szyby w prądzie" (niestety coraz rzadsze). Nie znam sie na elektryce, ale szkło chyba nie przewodzi... Ja widzę w  wyobraźni (chorej) jakiś pojemnik z prądem, a w nim te szyby. Ale chyba błądzę...
7. "W aucie nie było palone" - jeżeli sprzedaje pierwszy, niepalący właściciel, rozumiem. Nie pali, zna historię, więc może śmiało pisać, ale o co chodzi dziesiątemu właścicielowi samochodu, który wrzuca takie sformułowanie? Znał wszystkich pozostałych (w tym dwunastoosobową rodzinę Turków, którzy słyną z niepalenia) i wie, że nikt z nich nie palił? Troszkę śmieszne, ale może się czepiam. Może jak z auta nie bucha odór popielniczki, to powinno się tak pisać...
8. A na koniec dzisiejszej wyliczanki mój hit - nie takie częste, ale używane tylko przez wytrawnych literatów, z wyższym stopniem wtajemniczenia, który dla mnie jest jeszcze nieosiągalny - "auto robione pod siebie". Tu komentarza nie trzeba.

P.S.
   Przez weekend odebrałem duużo telefonów o moje cudowne, szybkie, wygodne i przestronne Daewoo FSO Polonez Caro Plus. Ale zadzwonił też ten jedyny - kupiec, już nowy właściciel. Gość w porządku, nie poznałem historii jego życia ( kto czytał ten tekst wie, o co chodzi ), miłośnik Polonezów. Nawet z własnym "motodoktorem" przyjechał. Wlał do silnika "remont w płynie" i pojechał w siną dal...


Już nic nie będzie takie dawniej. Łza się w oku kręci...

sobota, 8 września 2012

Rodzaje kupców (Część 8)

   Mam Poloneza z gazem. To brzmi tak, jak - mam wrzody, ale do wyleczenia. Dostałem go w rozliczeniu za Berlingo, bo przecież nie kupiłbym go z własnej i nieprzymuszonej woli. Ten srebrny, budzący pierwotne instynkty bolid, to coś więcej niż Polonez, to według dowodu rejestracyjnego - Daewoo Fso Polonez Caro Plus! To maszyna, przy której wszyscy posiadacze Łady Samary i Skody Favorit wpadają w kompleksy. To wóz, w którym, żeby dojechać na "sesję zdjęciową" musiałem najpierw: napompować dwa koła, podłączyć porozłączane kabelki pod maską, zgasić pożar, który wybuchł po podłączeniu tych kabelków oraz dać na piwo menelom, którzy wprawili wehikuł w ruch za pomocą siły rąk i nóg (w skrócie popchnęli, żeby odpalił). Stuki i trzaski wydobywające się w czasie jazdy z wszystkich mechanizmów całkowicie wykluczają zaśnięcie za kierownicą. Ale do zdjęć dojechałem bez awarii i nawet wróciłem w jednym kawałku.
   A teraz do rzeczy. Dwa dni temu wystawiłem na jednym z serwisów ogłoszenie typu "tanio sprzedam" i od tego punktu zwrotnego w moim życiu boję się już odbierać telefon. Po kilkunastu rozmowach mam już profil "Kupca Na Poloneza". Tu musi być osobna klasyfikacja. Ten typ nie pasuje mi do żadnego innego.
Pierwsza rozmowa:
- Dzień dobry. Czy polonezik aktualny jeszcze?
- Dzień dobry. Aktualny
- Bo widzi pan, tak patrzę na niego i myślę sobie. Myślę sobie, czy by go nie kupić. Bo widzi pan, ja miałem kiedyś Poloneza. I tak z sentymentu do pana dzwonię. Nad morze polonezikiem jeździłem. Z cała rodziną i kupą bagażu! To takie wdzięczne autko było i nie palił nawet dużo. Jak panu pali?
- Na popych pali ! - odpowiadam już wstępnie zagotowany, ale rozmówca nie zarejestrował.
- I wie pan, raz mnie tylko zawiódł. Kiedyś pod Toruniem zagotował mi płyn. Ale to inne czasy były, ludzie jacyś życzliwsi. Znalazłem mechanika i on mi wtedy powiedział, że ...
... I taka rozmowa (monolog bardziej) trwała jeszcze 15 minut. Gość się wygadał, nie zapytał o auto i powiedział, że przedyskutuje sprawę w domu i jakby coś, to będzie jeszcze dzwonił. Zapisałem jego numer w telefonie jako "NIE ODBIERAĆ 1".
   Kolejny telefon. Po wymianie uprzejmości słyszę:
- Bo widzi pan, ja mam takiego Polonezika, tyle że kombi. Hmm... i zadowolony z niego jestem bardzo. Tylko most tylny nie wytrzymuje. Mam już trzeci most i ten też już jest zepsuty. ja wiem, że te usterki można wyeliminować. Wystarczy podkładki dystansowe założyć i problem znika, ale mi się ciągle nie chce tego zrobić. No i delikatnie mi korozja wychodzi. Ale walczę z nią systematycznie. Papierkiem przetrę, podmaluję minią i już jest ładnie... I powiem panu, że nie pali mi dużo. W dziesięciu gazu się mieści w cyklu...
... I po wysłuchaniu wszelkich raportów usterkowości i spalania, usłyszałem, że pan przedyskutuje sprawę z małżonką i jakby coś, będzie dzwonił. Mam więc już w książce telefonicznej kolejny zapis, tym razem "NIE ODBIERAĆ 2".
    Identycznych rozmów tylko tego dnia było jeszcze kilka. Po godzinie 20:00 (zawsze piszę w ogłoszeniach, że telefony odbieram do 20:00), poczułem się już w miarę bezpiecznie. Nic bardziej mylnego. O godzinie 23:03 słyszę dźwięk mojej starej Nokii! Nie do wiary, że ktoś może być do tego stopnia bezczelny! Dostosowuję się do poziomu kultury dzwoniącego i zrzucam połączenie. Napisałem smsa o treści "prosze zadzwonić w normalnej porze". Otrzymuję odpowiedź: "Ja w sprawie poloneza, jestem akurat w mieście i chciałbym zobaczyć". Już nie zareagowałem. Sprawdziłem tylko, czy w ogłoszeniu nie pomyliłem się i nie napisałem -  OD 20:00 zamiat DO 20:00. Nie, wszystko OK, to tylko pan dzwoniący miał problem z czytaniem ze zrozumieniem, albo czekał na pociąg i chciał jakoś zabić czas (miałem taką sytuację kiedyś), więc dzwonił z myślą, że dojadę na dworzec i zanim będzie miał odjazd pociągu opowie mi swój życiorys. Oczywiście, jak łatwo się domyślić, koleś nie zadzwonił na drugi dzień. Był ewidentnie mocno zainteresowany Polonezem, ale pewnie ktoś inny - jakiś konkurencyjny "Polonez 24h", dojechał i odebrał mi klienta do psychoanalizy. Trauma pozostała do dzisiaj...
   Tak więc "Kupiec Na Poloneza" to ktoś, kto nie chce Poloneza. Ktoś, kto nie chce żadnego auta! To człowiek sentymentalny, człowiek, który dusi w sobie wspomnienia, prawie eksploduje pod ciśnieniem tych wspomnień, a że żona warczy po nim jak po psie i za ch**a nie chce go słuchać, on wybiera sobie ofiarę w serwisie ogłoszeniowym i doznaje wręcz erotycznych uniesień w trakcie powolnego raczenia słuchacza historią swego życia, niuansami swej motoryzacyjnej przeszłości. Taki klient dzwoni oczywiście w najbardziej odpowiednich momentach - kiedy stoisz w kolejce do kasy w sklepie i właśnie trzeba płacić i pakować zakupy, kiedy szukasz w mieście jakiegoś adresu, nie masz nawigacji i musisz się skupić, bo od jakiegoś już czasu krążysz bez sensu... To tylko potęguje mą miłość do tego rodzaju "dupotrujów".
   Czekam więc na kogoś, kto zadzwoni i powie mi, że potrzebuje Poloneza do dowożenia cementu na budowę i niekoniecznie będzie mi przy tym chciał opowiedzieć jak to pod Suwałkami, w 1985 roku zapchał mu się gaźnik i w związku z tą awarią, wyszło jeszcze....
  Ratunku!!!!



                                                                            ******
Porad psychologicznych udzielamy w dni powszednie w godz. 8:00 - 20:00

piątek, 7 września 2012

Jak czasami "picuję" auta (Micra)


   Właściwie to drażni mnie w tytule słowo "czasami", ale tak już nazwałem część pierwszą, przedstawiającą historię smutnej Cordoby, więc niech tak zostanie. Czemu "czasami" jest tu nie na miejscu? Z prostej przyczyny - każdy handlarz picuje auta do sprzedaży ZAWSZE. Są tacy, którzy do "tuningu przedsprzedażowego" używają pianki do okien, gazet, szmat, kitu i hektolitrów Plaka, oblepiającego w środku wszystkie plastiki obrzydliwą warstwą lukru, który świetnie spełnia rolę lepu na muchy (swoją drogą nazwa Plak przyjęła się u nas w kraju jak Adidasy - nikt nie mówi "buty sportowe", prawie każdy idzie na skróty i używa słowa adidas, tak samo  nikt nie mówi "nabłyszczam deskę rozdzielczą", każdy plakuje). Są też handlarze, którzy zamiast pianki do okien i całej reszty "gadżetów druciarza" używają fachowca, reparaturek, spawarki i konserwacji, a zamiast "lepidła" - porządnych środków do plastików. Sprawa wygląda tak, że dobrze zalepiona szmatami i zaszpachlowana dziura w progu będzie nie do odróżnienia od wspawanej reparaturki (przynajmniej przez pierwszy miesiąc), dlatego często zamiast zlecać "robotę" blacharzom, wolę obniżyć klientowi cenę, żeby zrobił sobie poprawki u swojego fachowca. Nie ma poderzeń o druciarstwo, a w razie czego - reklamacje blacharskie nie do mnie. Sprytne, nie?
(Tu dygresja) Tak czytam te swoje wypociny i dochodze do wniosku, że jeszcze trochę i zostanę kanonizowany. Taki jestem bez grzechu i wspaniały, przejrzysty, że aż mdli. Nie wierzcie w to ;-) Kiedyś mówiło się, że "papier wszystko przyjmie", w tym przypadku zapewne chodzi o klawiaturę.
   Teraz już do rzeczy! Kupiliśmy miesiąc temu Micrę ze smutną mordką. Stała sobie biedna, nieruszana przez pół roku. Zmatowiał lakier, niedawno wymienione przez właściciela progi zrobiły się szare, pękł plastik do podnoszenia tylnej klapy. Nie wyglądała zbyt rewelacyjnie... W środku tradycyjnie  - niezbyt czysto ( to już mnie nie dziwi. Tak jest prawie zawsze. Właściciel Seicento, które kupiłem dzisiaj przyznał mi z uśmiechem, że ostatnio sprzątał w aucie jego poprzednik - siedem lat temu. Zgroza! Ale gość był super zabawny i ogólnie zrobił na mnie dobre wrażenie, więc z przyjemnością po nim posprzątam ;-) )
   Wróćmy znowu do tematu. Nie mam dobrych zdjęć Nissana przed "liftingiem", mam tylko jakieś trzy, zrobione telefonem. Tak prezentowało się auto zaraz po zakupie:







Zaniedbane, odrapane i połamane... Aczkolwiek stan o niebo lepszy niż Cordoba


Miejsce parkingowe dobrane pod kolor




   Bardzo pocieszający był fakt, że Micra nie była nigdzie zgnita, ani zardzewiała. Właścicel zmienił progi, zakonserwował podwozie, profile zamknięte i dzięki temu jest to pierwsza Micra bez rdzy jaką widziałem i zapewne ostatnia...
   Zrobiłem przegląd techniczny (przeszła pozytywnie bez żadnych uwag krytycznych) i szybko wylądowała w moim garażu, powodując konwulsje u wspomnianego tutaj  Szanownego Pana Macieja Urzędnika.


Informacja dla tych, którzy nie stali w kolejkach
po kawę w "Społem":  To jest ROBUR
Znowu dygresja - dzisiaj za wycieraczką na moim Hyundaiu, zaparkowanym dwa tygodnie temu przed wjazdem do garażu, po to, by nikt nie postawił w tym miejscu samochodu (debilizm ludzki nie zna granic i często jakiś "orzeł intelektu" tak ulokuje swoją "gablotę", że trzeba być kaskaderem, by wjechać do środka. Z tego powodu mam jedno marzenie - chciałbym kupić sobie kiedyś Robura i udowodnić wszystkim burakom dookoła, parkującym tak, jakby tylko oni byli zmotoryzowani w okolicy, że Robur zmieści się WSZĘDZIE! Nawet tam gdzie Matiz ma problem.), po tym długim nawiasie powtórzę początek zdania: na moim Hyundaiu zostawił ktoś z administracji kartkę z żądaniem o pilny kontakt. Pilnie więc się skontaktowałem i wyszło, że któryś z sąsiadów (ciekawe który? Pojecia nie mam...) dzwonił i uprzejmie donosił, że w miejscu niedozwolonym stoi jakieś porzucone auto handlarza. Początek numeru telefonu "uprzejmego" to 516, podobnie jak w przypadku "życzliwego" w sprawie złamanego w zamku klucza (ma się "chody", nie?). Oj, ktos tu powinien zainwestować 5 złotych w jakiś starter Simplusa... Ten numer 516 już mi się "osłuchał". No więc wyjaśniłem pani z administracji, że oczywiście nie usunę samochodu i będzie tak stał aż wrośnie w ziemię (tutaj Strzaż Miejska nie może nic zrobić), albo aż pan TW z bezsilności wykorkuje. Hyundai dalej stoi - nie wrośnie, bo go przetaczam raz na klika dni. Czekam kiedy Maciuś zejdzie.
W końcu, po tysiącach dygresji, fioletowy Nissan był już w garażu. Scenariusz prac - jak przy Seacie. Najpierw oczyszczenie nadwozia, potem maszyna polerska i pasta FG500, następnie pasta Menzerna 2500 i sealant Rejex. Dokończyłem zmianę wizerunku pomalowaniem progów czarną farbą strukturalną, odkurzyłem i wyprałem ładnie wnętrze. Z racji tego, że robiło się późno, a chciałem zdążyć z fotografowaniem auta, musiałem wykazać się inwencją druciarza - pęknięty uchwyt na tylnej klapie skleiłem Kropelką i pomalowałem specjalną farbą (gość, który kupił ode mnie auto został oficjalnie poinformowany, że ten element ma wyglądać, a nie służyć).
Przyznam szczerze, że po zabiegach "tuningowych" Nissan Micra wyglądał ślicznie. Nawet sam zacząłem nim jeździć po mieście ( do czasu, kiedy kolega słynący w okolicy ze swojego ADHD oraz tego, że mimo 35 lat  na karku, zachowuje się jakby miał dopiero 10, powiedział mi ze śmiertelną powagą, że wygladam w nim jak Noddy).

 
 
 
 






   Tak więc wygląda po zabiegach moja była Micra. Była, ponieważ po wystwieniu ogłoszenia miałem ją jeszcze kilka dni. Auto kupił dla swojej żony mechanik, który co tu dużo mówić - teraz odrabia sobie wydane pieniądze, wykonując mi czasem usługi "uzdatniania" zepsutych samochodów.
Ja mam za to już następne auto do "wypicowania" - Fiata Seicento. Ciekawe, co z niego wyjdzie...

   A jutro prawdopodobniej napiszę o Kupcu Na Poloneza. Upss, przepraszam - Kupcu Na Daewoo FSO Polonez Caro Plus. (nie ma to jak zgrabne auto, zgrabnie nazwane!). Chyba, że wydarzy się coś, co pobije w rankingu ten rodzaj kupca, ale to będzie niełatwe.